Выбрать главу

Gdy tylko ktoś widział w ludziach obiekty, które można mierzyć, okazywało się, że nie dorastają. To, co niedługo przetoczy się po ulicach, nie będzie rewolucją ani buntem. To będą przerażeni, spanikowani ludzie. Tak się dzieje, kiedy zawodzi maszyneria życia miasta, kiedy tryby przestają się kręcić i lamią się wszystkie drobne reguły. Wtedy istoty ludzkie są gorsze od owiec. Owce po prostu biegną; nie starają się kąsać owiec biegnących obok.

O zachodzie słońca każdy mundur stanie się celem. Nie będzie już miało znaczenia, jakie poglądy ma strażnik. Stanie się jeszcze jednym człowiekiem w pancerzu…

— Co? — zapytał, wracając do teraźniejszości.

— Dobrze się pan czuje, sierżancie? — upewnił się Fred Colon.

— Hm? — mruknął Vimes.

Realny świat powrócił.

— Gdzieś pan odleciał — wyjaśnił Fred. — Patrzył pan w pustkę. Powinien pan jednak wyspać się wczoraj w nocy, sierżancie.

— W grobie będzie dość czasu na sen. — Vimes spojrzał na szeregi strażników.

— Jasne, też o tym słyszałem, sierżancie, ale tam nikt pana nie obudzi kubkiem herbaty. Ustawiłem wszystkich, sierżancie.

Fred Colon się postarał, a Vimes umiał to docenić. Inni też zadbali o siebie. Nigdy jeszcze nie widział, żeby wyglądali tak… oficjalnie. Zwykle każdy miał tylko hełm i półpancerz. Poza tym wyposażenie było opcjonalne i dość zróżnicowane. Ale przynajmniej dzisiaj ubrali się starannie.

Tylko wzrost mieli niedobrany. Nikt nie mógł łatwo przyjrzeć się szeregowi, w którym na jednym końcu stał Wiglet, a na drugim Nancyball. Wiglet był tak niski, że kiedyś zarzucono mu wpatrywanie w pępek sierżanta, jako że nikomu nie zdołałby spojrzeć w oczy. Za to Nancyball zawsze pierwszy wiedział, kiedy pada deszcz. Trzeba było stanąć w sporej odległości, żeby bez bólu oczu mieć obu w polu widzenia.

— Nieźle, chłopcy — rzucił tylko i usłyszał, jak Rust zbiega po schodach.

Chyba po raz pierwszy miał okazję zobaczyć swoich podkomendnych. Zniósł to dość dobrze. Westchnął tylko. Potem zwrócił się do Vimesa.

— Potrzebuję czegoś, na czym mógłbym stanąć.

Vimes spojrzał na niego tępo.

— Sir?

— Chcę przemówić do ludzi, zainspirować ich i wzmocnić determinację. Muszą zrozumieć polityczne tło obecnego kryzysu.

— Och, wszyscy wiemy, że lord Winder to wariat — wtrącił uprzejmie Wiglet.

Na czole Rusta osiadł niemal szron.

Vimes się wyprostował.

— Oddziaaał! Roo-zejść się! — krzyknął. Strażnicy odbiegli, a on pochylił się do Rusta. — Mogę słówko, sir?

— Czy ten człowiek naprawdę powiedział…? — zaczął Rust.

— Tak, sir. To prości ludzie, sir. — Vimes myślał szybko. — Lepiej nie naruszać ich poglądów, sir, jeśli pan rozumie, co mam na myśli.

Rust dołączył tę opinię do zbioru możliwych rozwiązań. Ta sugestia dawała jakieś wyjście, a w dodatku pasowała do jego zdania na temat straży jako takiej. Oznaczała, że to nie funkcjonariusz zachował się bezczelnie, ale że Rust miał do czynienia z prostaczkiem.

— Znają swoje obowiązki, sir — dodał Vimes dla wzmocnienia argumentu.

— Ich obowiązkiem, sierżancie, jest robić to, co im się każe.

— Dokładnie tak, sir.

Rust przygładził wąs.

— Jest coś w tym, co mówicie, sierżancie. Ufacie im?

— Szczerze mówiąc, sir, tak.

— Mhm… Za dziesięć minut zrobimy obchód sąsiednich ulic. Pora na jakąś akcję. Meldunki są niepokojące. Musimy utrzymać pozycję, sierżancie.

I on w to wierzy, pomyślał Vimes. Naprawdę wierzy.

Strażnicy wymaszerowali w blask popołudniowego słońca, ale nie zrobili tego dobrze. Nie byli przyzwyczajeni do marszu. Ich typową metodą poruszania się był spacer, niezaliczany do uznanych manewrów wojskowych, albo też rozpaczliwa ucieczka — zaliczana.

Na dodatek w oddziale działały prądy konwekcyjne rozsądnego tchórzostwa. Wyraźna boczna składowa w ruchu każdego ze strażników spychała go do środka formacji. Ich tarcze, lekkie, wiklinowe, mogły odbijać kamienie, ale nie miały szans z niczym posiadającym ostrze. Posuwali się więc naprzód w formie wydłużającej się z wolna, stłoczonej grupki.

Rust tego nie zauważał. Miał talent niedostrzegania tego, czego nie chciał dostrzegać, i niesłyszenia tego, czego nie chciał słyszeć. Nie mógł jednak zignorować barykady.

Ankh-Morpork nie było tak naprawdę miastem — nie wtedy, kiedy już przyszło co do czego. Takie miejsca jak Siostry Dolly, Nastroszone Wzgórze czy Siedmiu Śpiących istniały kiedyś jako osobne wioski, zanim pochłonęła je rosnąca zabudowa miejska. Na pewnym poziomie nadal zachowywały odrębność. Co do reszty… cóż, kiedy już człowiek opuścił główne ulice, wszystko działo się w bliskich sąsiedztwach. Ludzie nie wędrowali daleko. Kiedy rosło napięcie, człowiek polegał na swoich kumplach i rodzinie. Cokolwiek miało się ruszyć, pilnował, żeby nie ruszyło jego ulicą. To nie była rewolucja, raczej odwrotnie. To była obrona własnych domostw.

Ludzie wznosili barykadę przy alei Fiszbinowej. Nie była szczególnie udana, jako że składała się głównie z przewróconych ulicznych straganów, niedużego wozu i sporej liczby domowych mebli. Ale stanowiła Symbol.

Rust zjeżył groźnie wąs.

— Tuż pod naszym nosem — warknął. — Absolutne wyzwanie dla ustanowionej władzy, sierżancie. Czyńcie swoją powinność!

— A na czym ona w tej chwili polega, sir? — spytał Vimes.

— Aresztować prowodyrów! A wasi ludzie rozbiorą tę barykadę!

Vimes westchnął.

— Oczywiście, sir. Proszę się cofnąć, a ja ich poszukam. Podszedł do chałupniczego stosu rupieci, świadomy oczu obserwujących go z przodu i z tyłu. Uniósł dłonie do ust.

— Dobrze już, dobrze! Co się tutaj dzieje?! — zawołał.

Usłyszał szepty. I był przygotowany na to, co nastąpiło. Kiedy nad meblami przeleciał kamień, chwycił go oburącz.

— To było grzeczne pytanie! — powiedział. — Po co się denerwować?

Kolejne szepty. Bardzo wyraźnie usłyszał „…to ten sierżant z wczorajszej nocy…” i jakąś prowadzoną półgłosem dyskusję. Po chwili ktoś zakrzyknął:

— Śmierć faszystowskim ciemiężycielom!

Tym razem dyskusja wydawała się bardziej gorączkowa.

— No dobra — usłyszał po chwili, a potem: — Śmierć faszystowskim ciemiężycielom, z wyłączeniem tu obecnych! Teraz wszyscy zadowoleni?

Znał ten głos.

— Pan Reginald Shoe, tak?

— Żałuję, że mam tylko jedno życie, by poświęcić je dla alei Fiszbinowej! — rozległo się gdzieś zza komody.

Gdybyś tylko wiedział, pomyślał Vimes.

— Nie sądzę, żeby to było konieczne — powiedział głośno. — No proszę, panie i panowie… Czy tak należy się zachowywać? Nie możecie brać… prawa… we własne… ręce…

Umilkł. Czasami mózg potrzebuje dłuższej chwili, by nadążyć za ustami.

Vimes odwrócił się i spojrzał na swój oddział, który nie potrzebował żadnych instrukcji, by trzymać się z tyłu. I spojrzał na barykadę.

Gdzie tak naprawdę jest prawo? Gdzie jest w tej chwili?

Co on właściwie robi?

Wykonuje obowiązek, ma się rozumieć. Robotę, którą ma przed sobą. Zawsze tak robił. A prawo zawsze było… gdzieś tam, ale niedaleko. Zawsze był niemal pewien, gdzie jest, i stanowczo miało coś wspólnego z odznaką.