— Ja?
— Wy, kapralu. Natychmiast.
Różowa twarz Colona pokryła się bladymi plamami, gdy odpłynęła z niej krew.
— Ale on… — zaczął.
— Nie? A zatem muszę sam, jak się zdaje.
Kapitan dobył miecza.
W tej samej chwili Vimes usłyszał szczęk odsuwanego bezpiecznika kuszy. Jęknął w duchu. Nie pamiętał tej sytuacji.
— Proszę, żeby odłożył pan miecz, sir — zabrzmiał głos młodszego funkcjonariusza Vimesa.
— Nie strzelisz do mnie, głupi dzieciaku — powiedział spokojnie kapitan. — To by było morderstwo.
— Nie tam, gdzie celuję, sir.
Niech to szlag, myślał Vimes. Może chłopak naprawdę jest głupi. Bo Rust na pewno nie jest tchórzem. Idiotyczny upór uważa za odwagę. Nie cofnie się nawet przed tuzinem zbrojnych.
— Chyba widzę, na czym polega kłopot, kapitanie — odezwał się pogodnym tonem. — Spocznij, młodszy funkcjonariuszu. Nastąpiło drobne nieporozumienie, sir, ale to wszystko wyjaśni…
Ten cios miał zapamiętać na długo. Słodki. Podręcznikowy. Rust zwalił się jak kłoda.
W blasku wszystkich swych płonących mostów Vimes wsunął dłoń z powrotem do tylnej kieszeni. Dzięki ci, pani Goodbody, i pani asortymentowi poręcznych wyrównywaczy szans.
Zwrócił się do strażników, którzy tworzyli obraz bezgłośnej zgrozy.
— Niech zostanie w raporcie, że zrobił to sierżant sztabowy John Keel — powiedział. — Vimes, co ci mówiłem o wymachiwaniu bronią, kiedy nie masz zamiaru jej użyć?
— Pan go załatwił, sierżancie! — pisnął Sam, wpatrzony w uśpionego kapitana.
Vimes potrząsnął dłonią, by przywrócić jej nieco życia.
— Niech zostanie w raporcie, że przejąłem dowództwo po nagłym ataku szaleństwa kapitana — oznajmił. — Waddy, Wiglet… Zaciągnijcie go na posterunek i zamknijcie w celi.
— Ale co my mamy robić, sierżancie? — jęknął Colon.
Ach…
Utrzymywać porządek. O to chodzi. Ludzie często nie rozumieją, na czym to polega. Człowiek dociera na miejsce jakiejś śmiertelnie groźnej sytuacji, na przykład widzi dwóch sąsiadów tłukących się na ulicy o to, do którego należy oddzielający ich posesje żywopłot. Obaj aż kipią od urażonej pewności swoich racji, ich żony albo toczą na boku osobną bójkę, albo siedzą w kuchni i gawędzą przy herbatce, a wszyscy czekają, aż strażnik wszystko rozstrzygnie.
I nie mogą zrozumieć, że to nie jego robota. Rozstrzygnięcie tej sprawy to zadanie dla dobrego mierniczego i może dwóch prawników. Zadanie strażnika to pohamować impuls, by stuknąć o siebie ich pustymi głowami, zignorować urażone przemowy pełne chwiejnych usprawiedliwień, skłonić obu, żeby przestali wrzeszczeć, i sprowadzić ich z ulicy. Kiedy to osiągnął, zrobił swoje. Nie był jakimś chodzącym po ziemi bogiem, który rozdziela precyzyjnie wyregulowaną naturalną sprawiedliwość. Strażnik ma tylko przywrócić porządek.
Oczywiście, jeśli jego krótkie i ostre słowa nie wystarczą, a wkrótce potem pani Smith przelezie przez sporny żywopłot i zadźga panią Jones nożycami ogrodniczymi, ma wtedy inne zadanie: rozwiązanie głośnej sprawy Morderstwa Wskutek Dyskusji o Żywopłocie. Ale do tego przynajmniej był przygotowany.
Ludzie oczekują od strażników bardzo wielu rzeczy, jednak wcześniej czy później wszystkie sprowadzają się do jednego życzenia: spraw, żeby to się nie działo.
Spraw, żeby to się nie działo…
— Co? — zapytał.
Nagle usłyszał głos, który w rzeczywistości już od dłuższego czasu rozbrzmiewał na samej granicy świadomości.
— Pytałem, czy on oszalał, sierżancie.
Ale kiedy spadasz z urwiska, za późno już, by się zastanawiać, czy była może lepsza droga na szczyt.
— Kazał strzelać do ludzi, którzy do was nie strzelali — warknął Vimes i ruszył naprzód. — To chyba oznacza szaleństwo, nie sądzicie?
— Ale rzucają kamieniami, sierżancie — zauważył Colon.
— To co? Stańcie poza zasięgiem. Zmęczą się szybciej od nas.
Rzeczywiście, grad pocisków zza barykady ustał; nawet w chwilach kryzysu obywatele Ankh-Morpork potrafili wszystko zostawić dla dobrego ulicznego spektaklu. Vimes ruszył w ich stronę; po drodze schylił się i podniósł pogiętą tubę Rusta.
Podchodząc, przebiegał wzrokiem po twarzach widocznych zza nóg krzeseł i różnych rupieci. Wiedział, że gdzieś są Niewymowni i popychają sprawy do przodu. Jeśli miał szczęście, to nie przejmowali się aleją Fiszbinową.
Obrońcy zaczęli coś między sobą mruczeć. Większość z nich miała miny, które Vimes rozpoznał, gdyż takiej właśnie nie chciał pokazywać. Był to wyraz twarzy ludzi, którym wyrwano nagle spod nóg ich świat i teraz usiłują stepować na ruchomych piaskach.
Odrzucił na bok głupią, dętą tubę. Złożył dłonie przy ustach.
— Niektórzy z was mnie znają! — zawołał. — Jestem sierżant Keel, obecnie dowódca posterunku straży przy Kopalni Melasy! I rozkazuję wam rozebrać tę barykadę…
Rozległy się gwizdy, wyleciał jeden czy dwa niecelnie rzucone pociski. Vimes czekał nieruchomo, aż gwar ucichnie. Potem znów uniósł dłonie.
— Powtarzam, nakazuję wam rozebrać tę barykadę! — Nabrał tchu i mówił dalej: — I odbudować ją po drugiej stronie, przy rogu Kablowej! I wystawić jeszcze jedną, u wylotu Stromej! Tylko porządnie zbudowaną! Przecież nie wystarczy rzucać wszystko na kupę, na miłość bogów! Barykada to coś, co się konstruuje! Kto tu dowodzi?
Za przewróconymi meblami rozległy się skonsternowane szepty.
— Ty?! — zawołał jakiś głos.
Zabrzmiał nerwowy śmiech.
— Bardzo zabawne! Wyśmiejcie się, póki można! Na razie nikt się nami nie interesuje! To spokojna część miasta! Ale kiedy sytuacja zrobi się paskudna, na karki spadnie wam kawaleria! Z szablami! Jak długo się utrzymacie? Ale jeśli odetniecie ten koniec Kopalni Melasy i koniec Stromej, zostaną im tylko ciasne zaułki, a oni tego nie lubią! Oczywiście sami decydujecie! Chcielibyśmy was chronić, ale ja i moi ludzie będziemy za barykadami tam…
Odwrócił się na pięcie i wrócił do czekających strażników.
— Dobra, chłopcy — rzucił. — Słyszeliście. Pounce i Gaskin, weźmiecie naszą więźniarkę aż do mostu i tam ją przewrócicie. Waddy, Nancyball i ty, Fred… idźcie i ściągnijcie parę wózków. Jesteście tutejsi, więc nie wmówicie mi, że nigdy tego nie robiliście. Kilkoma trzeba zablokować tamte ulice, a pozostałymi wjechać w zaułki, aż się zaklinują. Znacie ten teren. Zastawcie wszystkie tylne alejki.
Colon roztarł nos.
— Możemy to załatwić od strony rzeki, sierżancie, ale od Mroków są same zaułki! Nie zablokujemy wszystkich!
— Nimi bym się nie martwił — uspokoił go Vimes. — Kawaleria nie może tamtędy przejechać. Wiecie, jak nazywają konia na Mrokach?
— Pewno, sierżancie. — Colon wyszczerzył zęby. — Obiad.
— Właśnie. Reszta niech wyciągnie z posterunku wszystkie stoły i ławy…
Uświadomił sobie, że żaden z jego ludzi się nie ruszył. Dostrzegł pewien… problem.
— Co jest?
Billy Wiglet zdjął hełm i otarł czoło.
— Ehm… Jak daleko to się posunie, sierżancie?
— Aż do końca, Billy.
— Ale złożyliśmy klątwę, sierżancie, a teraz nie wykonujemy rozkazów i pomagamy buntownikom. Jakoś nie wydaje się to właściwe, sierżancie — dokończył żałośnie Wiglet.
— Złożyliście klątwę, że będziecie przestrzegać prawa i bez trwogi ani korzyści chronić obywateli — przypomniał Vimes. — I osłaniać niewinnych. Tylko tyle w niej umieścili. Może uznali, że to jest najważniejsze. Nic tam nie ma o rozkazach, nawet moich. Jesteś przedstawicielem prawa, a nie żołnierzem rządu.