Jeden czy dwóch ludzi popatrzyło tęsknie na drugi koniec ulicy, pusty i zachęcający.
— Ale nie będę zatrzymywał nikogo, kto zechce odejść — zapewnił Vimes.
Przestali tam patrzeć.
— Cześć, panie Keel — usłyszał zza pleców.
— Tak, Nobby? — spytał, nie oglądając się.
— Zaraz… Jak pan wykrył, że to ja, sierżancie?
— To mój niezwykły talent. — Wbrew rozsądkowi Vimes odwrócił się, by spojrzeć na urwisa. — Co się dzieje?
— Ostre rozruchy na placu Sator, sierżancie. Mówią, że ludzie wdarli się na posterunek przy Siostrach Dolly i wyrzucili porucznika przez okno. Wszędzie dookoła plądrują, podobno, a Straż Dzienna goni ludzi, tylko że większość się teraz chowa, bo…
— Tak, rozumiem. — Vimes westchnął.
Carcer miał rację. Gliniarze zawsze byli w mniejszości, więc bycie gliną skutkowało tylko wtedy, kiedy ludzie pozwalali na ten skutek. Jeśli przemyśleli to sobie i zrozumieli, że mają do czynienia z jeszcze jednym typowym idiotą noszącym metalową odznakę wartą pensa, glina mógł skończyć jako plama na bruku.
Słychać już było krzyki, choć bardzo daleko.
Obejrzał się na niepewnych strażników.
— Z drugiej strony, panowie — rzekł — jeśli chcecie nas opuścić, to dokąd zamierzacie pójść?
Ta sama myśl wyraźnie przyszła do głowy Colonowi i pozostałym.
— Zorganizujemy wozy — zapewnił kapral, odchodząc.
— A ja chcę pensa — przypomniał Nobby i wyciągnął brudną dłoń.
Ku jego zdumieniu dostał dolara.
— Tylko informuj mnie, co się dzieje, dobrze? — powiedział Vimes.
Strażnicy wyciągali już z posterunku stoły i ławy, a po paru minutach zjawił się Waddy z wózkiem pełnym pustych beczek. Barykadowanie tych ulic było łatwe. Problem stanowiło ciągłe pilnowanie, by były przejezdne.
Strażnicy wzięli się do pracy. To było coś, co rozumieli. Co robili jeszcze jako dzieci. Może myśleli teraz: tym razem nosimy mundury, więc musimy stać po słusznej stronie.
Vimes, z wysiłkiem próbujący wklinować ławę w rosnący mur, zdał sobie nagle sprawę, że stoją za nim jacyś ludzie. Nie przerywał jednak pracy, dopóki ktoś delikatnie nie odchrząknął. Wtedy się odwrócił.
— Tak? Mogę w czymś pomóc?
Stała tam niewielka grupa, a dla Vimesa stało się jasne, że ludzi tych zebrało razem wspólne przerażenie, gdyż — sądząc z wyglądu — nie mieliby ze sobą nic wspólnego, gdyby tylko mogli tego uniknąć.
Rzecznik, a przynajmniej mężczyzna na czele, wyglądał niemal dokładnie jak człowiek, którego wyobrażał sobie Vimes, myśląc o Morderstwie Wskutek Dyskusji o Żywopłocie.
— Ehm… panie oficerze…
— Słucham pana.
— Co, ehm… co pan właściwie robi?
— Dbam o ład i porządek, sir. W tym miejscu, ściśle mówiąc.
— Mówił pan, że są, ehm… zamieszki i że nadchodzą żołnierze…
— Bardzo prawdopodobne, sir.
— Nie musisz go prosić, panie Rutherford, chronienie nas to jego obowiązek — wtrąciła ostro kobieta, która stała obok z miną właścicielki.
Vimes zmienił zdanie o tym mężczyźnie. Tak, miał to ukradkowe spojrzenie bojaźliwego domowego truciciela, człowieka, który byłby wstrząśnięty samą myślą o rozwodzie, ale codziennie planuje żonobójstwo. I można zrozumieć dlaczego.
Uśmiechnął się uprzejmie do kobiety. Trzymała niebieski wazon.
— Jak mógłbym pomóc?
— Co pan zamierza robić w sprawie tego, że we własnych łóżkach możemy zostać wymordowani? — zapytała groźnie.
— Nie ma jeszcze czwartej, proszę pani, ale jeśli da pani znać, kiedy zamierza pani się położyć…
Vimesowi zaimponowało, jak kobieta wyprostowała się z godnością… Nawet Sybil, w pełnym trybie diuszesy, mająca w żyłach krew dwudziestu pokoleń aroganckich przodków, nie mogłaby jej dorównać.
— Panie Rutherford, jak masz zamiar się zachować wobec tego człowieka?
Pan Rutherford spojrzał na Vimesa. Vimes zdawał sobie sprawę, że jest paskudnie nieogolony, rozczochrany, brudny i pewnie zaczyna śmierdzieć. Postanowił nie dokładać biedakowi ciężarów.
— Czy pan i pańska dama zechcieliby pomóc przy naszej barykadzie? — zaproponował.
— O tak, bardzo dziękuję… — zaczął pan Rutherford, ale znowu nie dano mu szansy.
— Niektóre z tych mebli wyglądają na bardzo brudne — zauważyła pani Rutherfordowa. — A to… Czy to nie beczki od piwa?
— Owszem, proszę pani, ale puste — uspokoił ją Vimes.
— Jest pan pewien? Nie będę się kryla za alkoholem! Nigdy nie aprobowałam alkoholu, podobnie zresztą pan Rutherford.
— Mogę panią zapewnić, droga pani, że dowolna beczka piwa, pozostająca przez dowolny odcinek czasu w towarzystwie moich ludzi, będzie pusta — oświadczył Vimes. — Co do tego może pani być absolutnie spokojna.
— A czy pańscy ludzie są trzeźwi i prowadzą higieniczny tryb życia?
— Kiedy tylko nie pojawia się inna alternatywa.
Okazało się to akceptowalne. Pani Rutherfordowa przypominała pod tym względem Rusta. Słuchała tonu głosu, nie słów.
— Myślę sobie, kochanie, że może rozsądnie byłoby jak najszybciej… — zaczął znowu pan Rutherford.
— Nie pójdziemy bez ojca! — oświadczyła jego żona.
— Żaden problem, proszę pani — stwierdził Vimes. — Gdzie on jest?
— Na naszej barykadzie, oczywiście! Która jest, jeśli wolno zauważyć, ogólnie lepszą barykadą.
— Doskonale, proszę pani. Gdyby zechciał tu podejść, zaraz…
— Ehm, nie całkiem pan zrozumiał — wymamrotał pan Rutherford. — On jest, ehm, na barykadzie…
Vimes przyjrzał się drugiej barykadzie, a potem przyjrzał się dokładniej. Niedaleko szczytu stosu mebli dało się rozróżnić miękki fotel. Dalsza obserwacja sugerowała, że jest on zajęty przez śpiącą postać w kraciastych kapciach.
— Jest bardzo przywiązany do tego fotela — westchnął pan Rutherford.
— To ma być spadek — przypomniała kobieta. — Zechce pan uprzejmie posłać swoich ludzi, żeby zebrali nasze meble, dobrze? I proszę z nimi uważać. Niech je ułożą gdzieś z tyłu, gdzie nie będą ostrzeliwane.
Vimes skinął na Sama i kilku innych. Tymczasem pani Rutherfordowa przeszła ostrożnie między rupieciami i skierowała się na posterunek.
— Czy zapowiada się walka? — spytał lękliwie pan Rutherford.
— To możliwe, sir.
— Obawiam się, że nie mam doświadczenia w takich sprawach.
— Proszę się nie przejmować.
Vimes popchnął go za barykadę, po czym zmierzył wzrokiem resztę niewielkiej grupki. Czuł na sobie przenikliwy wzrok; prześledził promienie do ich źródła — młodego człowieka z długimi, kędzierzawymi włosami, w koszuli z koronkami i czarnych spodniach.
— To podstęp, tak? — upewnił się młody człowiek. — Znajdziemy się w waszej mocy i nikt więcej nas nie zobaczy, co?
— Więc nie wchodź, Reg — odparł Vimes. Odwrócił się do barykady z alei Fiszbinowej i zwinął dłonie w trąbkę. — Jeśli ktoś jeszcze chce się do nas przyłączyć, to niech się pospieszy! — zawołał.
— Skąd pan wie, że tak mam na imię? — zdziwił się Reg Shoe.
Vimes spojrzał w wielkie, wyłupiaste oczy. Jedyna różnica między Regiem obecnym a Regiem, którego zostawił w przyszłości, polegała na tym, że funkcjonariusz Shoe był bardziej szary i mocno pozszywany. Zombistość przyszła mu bez trudu. Urodził się wręcz, by być martwy. Tak mocno wierzył w różne rzeczy, że jakaś wewnętrzna sprężyna utrzymywała go w ruchu. Był z niego niezły glina. Ale raczej słaby rewolucjonista. Ludzie tak skrupulatnie gorliwi jak Reg przyprawiali prawdziwych rewolucjonistów o ból głowy. To z powodu tego, jak patrzyli.