— Nazywasz się Reg Shoe — powiedział. — Mieszkasz przy alei Fiszbinowej.
— Aha, macie tajne akta na mój temat, co? — zapytał Reg z przerażającą radością.
— Nie, właściwie nie. A teraz, gdybyś zechciał…
— Założę się, że moje akta u was mają milę długości.
— Nie aż milę, Reg, nie. Posłuchaj, my…
— Żądam, żeby mi je pokazano!
Vimes westchnął.
— Panie Shoe, nie mamy pańskich akt. Nie mamy niczyich akt, zrozumiano? Połowa z nas nie potrafi czytać bez używania palca. Reg, nie jesteśmy tobą zainteresowani.
Trochę niepokojące oczy Rega Shoe przez chwilę wpatrywały się nieruchomo w twarz Vimesa. Potem jego mózg odrzucił informację, gdyż była sprzeczna z fantazją, jaka się w nim rozgrywała.
— No więc nic wam nie przyjdzie z tego, że będziecie mnie torturować. Niczego nie zdradzę na temat swoich towarzyszy z innych komórek organizacji — oświadczył Reg.
— Rozumiem. W takim razie nie będziemy. A teraz…
— Tak właśnie działamy, rozumie pan? Nikt z kadry nic nie wie o pozostałych!
— Doprawdy? A czy wiedzą o tobie? — spytał Vimes.
Twarz Rega zachmurzyła się na moment.
— Słucham?
— No wiesz, mówiłeś, że nic o nich nie wiesz — tłumaczył Vimes. — Więc… Czy oni wiedzą o tobie?
Miał ochotę dodać: Jesteś komórką jednoosobową, Reg. Prawdziwi rewolucjoniści to milczący ludzie o twarzach pokerzystów; prawdopodobnie nie obchodzi ich, czy istniejesz. Masz odpowiednią koszulę, fryzurę i szarfę, znasz pewnie wszystkie pieśni, ale nie jesteś miejskim partyzantem. Jesteś miejskim marzycielem. Przewracasz pojemniki na śmieci i piszesz po murach w imieniu ludu, który natarłby ci uszu, gdyby odkrył, co robisz. Ale wierzysz.
— Ach… czyli jesteś tajnym agentem — powiedział, by dać biedakowi szansę zachowania twarzy.
Reg się rozpromienił.
— Zgadza się! Ludzie są morzem, po którym pływa rewolucjonista!
— Jak ryby miecze? — spróbował Vimes.
— Słucham?
A ty jesteś flądrą, myślał Vimes. Ned jest rewolucjonistą. Potrafi walczyć i potrafi myśleć, nawet jeśli błądzi. Ale ty, Reg, naprawdę powinieneś siedzieć w domu…
— Widzę, że niebezpieczny z ciebie osobnik — powiedział. — Lepiej trzymać cię tam, gdzie możemy mieć na ciebie oko. Tak, to prawda! Przecież możesz podkopywać morale przeciwnika od wewnątrz!
Reg z wyraźną ulgą zasalutował zaciśniętą pięścią i w rewolucyjnym tempie przeniósł stół na nową barykadę. Nerwowe dyskusje dobiegały zza tej starej, prowizorycznej, ogołacanej już z mebli pani Rutherfordowej. Przerwał je stukot kopyt z dalszego końca ulicy Kopalni Melasy oraz nagły wzrost zdecydowania ze strony pozostałych jeszcze obrońców.
Wybiegli. Strumień ludzi popłynął ku nowej, oficjalnej barykadzie. Młodszy funkcjonariusz Vimes zamykał tyły, obciążony krzesłem z jadalni.
— Uważaj na nie! — krzyknęła jakaś kobieta gdzieś za nim. — Jest z kompletu!
Vimes położył dłoń na ramieniu młodego człowieka.
— Oddaj mi swoją kuszę, dobrze?
Jeźdźcy podjechali bliżej.
Vimes niespecjalnie lubił jeźdźców. Coś reagowało urazą, gdy zwracał się do niego ktoś tkwiący osiem stóp nad ziemią. Nie podobało mu się wrażenie, że spoglądają na niego nozdrza. Nie lubił, gdy ktoś traktował go z góry.
Zanim dotarli do barykady, przecisnął się przed nią i stanął na środku ulicy.
Zwolnili. Prawdopodobnie z powodu sposobu, w jaki się nie poruszał i trzymał kuszę — w nonszalanckim stylu kogoś, kto potrafi jej użyć, ale postanowił z tego zrezygnować. Na razie.
— Hej, ty! — odezwał się żołnierz.
— Tak? — spytał Vimes.
— Ty tu dowodzisz?
— Tak. Mogę w czymś pomóc?
— Gdzie są twoi ludzie?
Vimes wskazał kciukiem rosnącą barykadę. Na samym czubku pochrapywał spokojnie ojciec pani Rutherfordowej.
— Ale to przecież barykada — stwierdził żołnierz.
— Brawo.
— Jakiś człowiek macha tam flagą!
Vimes obejrzał się. Zaskakujące, ale był to Reg. Ktoś z ludzi przyniósł i zatknął nad barykadą starą flagę z gabinetu Tildena, a Reg należał do takich typów, który machałby każdą znalezioną chorągwią.
— To pewnie z entuzjazmu — wyjaśnił Vimes. — Nie przejmujcie się. Nic nam nie grozi.
— Przecież to barykada, człowieku! Rebeliancka barykada! — wtrącił drugi żołnierz.
O rany, pomyślał Vimes. Mają błyszczące, tak bardzo błyszczące pancerze. I cudownie świeże, różowe buźki…
— Nie tak całkiem. Prawdę mówiąc, to…
— Czyś ty zgłupiał, chłopie? Nie wiesz, że z rozkazu Patrycjusza wszystkie barykady mają zostać zburzone?
Trzeci jeździec, który dotąd bez słowa przyglądał się Vimesowi, pchnął konia trochę bliżej.
— Co to za plamkę macie na ramieniu, strażniku? — zapytał.
— Znaczy, że jestem sierżantem sztabowym. A pan?
— Nie musi ci tego mówić — wtrącił pierwszy żołnierz.
— Naprawdę? — burknął Vimes. Ten człowiek zaczynał mu działać na nerwy. — No więc ty jesteś zwykłym żołnierzem, a ja sierżantem, do demona, i jeśli jeszcze raz ośmielisz się tak do mnie odezwać, ściągnę cię z tego konia i przyłożę w ucho! Zrozumiano?
Nawet koń cofnął się o krok. Żołnierz otworzył usta, by odpowiedzieć, ale trzeci jeździec uniósł dłoń w białej rękawiczce.
Niech to, pomyślał Vimes, przyglądając się rękawowi czerwonej kurtki. Ten typ jest kapitanem. A co więcej, inteligentnym, na oko sądząc. Nie odezwał się, dopóki nie ocenił sytuacji. Czasami się tacy trafiają. Potrafią być niebezpiecznie domyślni.
— Zauważyłem, sierżancie sztabowy — powiedział oficer, starannie i na pozór bez sarkazmu wymieniając rangę — że flaga nad barykadą jest flagą Ankh-Morpork.
— Pochodzi z naszego posterunku — wyjaśnił Vimes. I dodał: — Sir.
— Wiecie, że Patrycjusz uznał budowę barykad za akt buntu?
— Tak jest, sir.
— I…? — pytał cierpliwie kapitan.
— A cóż innego miał powiedzieć…
Po twarzy kapitana przemknęła najlżejsza sugestia uśmiechu.
— Nie możemy pozwolić na bezprawie, sierżancie sztabowy. Gdybyśmy wszyscy naruszali prawo, gdzie byśmy się znaleźli?
— Za tą barykadą jest więcej strażników na osobę niż gdziekolwiek w mieście, sir. Można uznać, że to najbardziej praworządne miejsce w okolicy.
Zza barykady dobiegły podniesione głosy.
— Rebelianckie pieśni, sir — stwierdził żołnierz numer jeden.
Kapitan westchnął.
— Gdybyś słuchał, Hepplewhite, mógłbyś zauważyć, że to bardzo fałszywie śpiewany hymn państwowy.
— Nie możemy pozwolić buntownikom na takie śpiewy, sir!
Vimes dostrzegł minę kapitana. Wiele mówiła na temat idiotów.
— Wznoszenie flagi i śpiewanie hymnu, Hepplewhite, choć nieco podejrzane, nie są same w sobie aktem zdrady. A my jesteśmy pilnie potrzebni gdzie indziej. — Kapitan zasalutował Vimesowi, który odpowiedział tym samym. — Zostawiamy was zatem, sierżancie sztabowy. Życzę interesującego dnia. Prawdę mówiąc, wiem, że taki będzie.