— Ale to barykada, sir! — upierał się żołnierz, zerkając ponuro na Vimesa.
— To przecież tylko stos mebli, człowieku! Ludzie robili pewnie wiosenne porządki. Nigdy nie zostaniesz oficerem, jeśli nie będziesz spostrzegawczy. Za mną, jeśli można.
Raz jeszcze skinąwszy Vimesowi, kapitan odjechał kłusem ze swoimi ludźmi.
Vimes oparł się o barykadę, odłożył kuszę na ziemię i wyjął cygarnicę. Pogrzebał w kieszeni, wyłowił pomięte kartonowe pudełko wąskich cygar i delikatnie przełożył je do srebrnego pojemnika.
Hm… Po lewej miał Kablową; przed nim, aż do Łatwej, ciągnęła się ulica Kopalni Melasy.
Gdyby ustawić barykady do Łatwej, za nimi znalazłaby się spora część Dolnej Krawężnej, którą łatwiej byłoby bronić.
Zrobimy to. W końcu przecież to zrobiliśmy.
Oczywiście, to by znaczyło, że siedziba Niewymownych znajdzie się tutaj razem z nami. To jakby rozbić namiot nad gniazdem żmij.
Poradzimy sobie. Poradziliśmy sobie.
Do barykady zbliżyło się dwoje staruszków popychających wózek z rozmaitym dobytkiem. Popatrzyli na Vimesa z niemą prośbą. Skinął głową, a oni przecisnęli się na drugą stronę.
Teraz trzeba tylko…
— Sierżancie…
Fred Colon wychylił się nad stosem mebli. Wydawał się bardziej zdyszany niż zwykle.
— Słucham, Fred.
— Dużo ludzi idzie tu przez most Pons. Mówią, że wszędzie coś się dzieje. Mamy ich wpuścić?
— Jacyś żołnierze?
— Chyba nie, sierżancie. Głównie starsi i dzieciaki. I moja babcia.
— Godna zaufania?
— Nie wtedy, kiedy wypije parę kufelków.
— No to ich wpuść.
— Ehm… — powiedział Colon.
— O co chodzi, Fred?
— Niektórzy z nich to strażnicy. Paru chłopaków z Przyćmionej i sporo z Królewskiej Drogi. Znam większość, a tych, co ich nie znam, znają ci, których znam, jeśli pan rozumie, o co mi chodzi.
— Ilu?
— Koło dwudziestki. Jeden z nich to Dai Dickins, sierżant z Przyćmionej. Mówi, że im powiedzieli, że będą musieli strzelać do ludzi, no to większość od razu zdezerterowała.
— Przestań, Fred — rzucił Vimes. — My nie dezerterujemy. Jesteśmy cywilami. A teraz niech młody Vimes, ty, Waddy, może jeszcze sześciu innych, zjawi się tu za dwie minuty, w pełnym oporządzeniu. Jasne? I przekaż Wigletowi, żeby zorganizował grupy do przesuwania barykad, kiedy powiem.
— Przesuwania, sierżancie? Myślałem, że barykady stoją w miejscu…
Vimes zignorował jego wątpliwości.
— A Ryjek ma dwie minuty na znalezienie mi flaszki brandy. Dużej.
— Czy znowu bierzemy prawo we własne ręce, sierżancie? — zapytał Colon.
Vimes spoglądał na wylot ulicy Kablowej. Cygarnica obciążała mu kieszeń.
— Tak, Fred — odparł. — Tylko że tym razem ściśniemy.
Dwaj wartownicy w siedzibie Niewymownych przyglądali się z zaciekawieniem, jak niewielki oddział strażników nadszedł ulicą i zatrzymał się przed nimi.
— No popatrz, cała armia — odezwał się jeden z nich. — Czego tu chcecie?
— Niczego, sir — odparł kapral Colon.
— No to możecie spadać.
— Nie możemy, sir. Mamy rozkaz.
Wartownicy podeszli bliżej. Fred Colon pocił się, a oni lubili takie widoki. Mieli nudną robotę, gdy tymczasem większość Niewymownych krążyła po mieście, wykonując ciekawsze zadania.
Nie usłyszeli cichych kroków za sobą.
— Jaki rozkaz? Co macie robić, kapralu? — zapytał jeden, patrząc z góry na Colona.
Za nim rozległo się westchnienie i cichy stuk.
— Odwracać uwagę? — wyjąkał Colon.
Wartownik odwrócił się i spotkał z sunącym w przeciwną stronę Negocjatorem nr 5 od pani Goodbody.
Kiedy osuwał się na ziemię, Vimes skrzywił się i roztarł kostki dłoni.
— Ważna lekcja, chłopcy — powiedział. — Co byście zrobili, zawsze boli. Wy dwaj, wciągnijcie ich do cienia, niech sobie pośpią. Vimes i Nancyball, pójdziecie ze mną.
Kluczem do zwycięstwa, jak zawsze, było wyglądanie, jakby człowiek miał pełne prawo — nie, nawet obowiązek — by przebywać tu, gdzie przebywa. Pomagało też, kiedy każdą linią swego ciała sugerował, że nikt inny nie ma żadnego prawa do robienia czegokolwiek, nigdzie, w ogóle. Dla doświadczonego gliny nie jest to trudne.
Vimes pierwszy wszedł do budynku. Wewnątrz czekało dwóch wartowników, ciężko uzbrojonych i ustawionych za kamienną barierą — w idealnym miejscu, by schwytać w pułapkę nierozsądnych intruzów. Kiedy zobaczyli Vimesa, oparli dłonie na rękojeściach mieczy.
— Co się tam dzieje? — zapytał jeden.
— Ludzie się robią niespokojni — odparł Vimes. — Podobno za rzeką wygląda strasznie. Dlatego przyszliśmy po więźniów z waszego aresztu.
— Tak? A z czyjego polecenia?
Vimes podniósł kuszę.
— Pana Burleigha i pana Wręcemocnego — odpowiedział z uśmiechem.
Obaj wartownicy wymienili niepewne spojrzenia.
— A co to za jedni, do demona?
Na moment zapadła cisza. Potem Vimes wymamrotał samym kącikiem ust:
— Młodszy funkcjonariuszu Vimes?
— Tak, sir?
— Kto produkuje te kusze?
— Bracia Hines, sir. To model trzeci.
— A nie Burleigh i Wręcemocny?
— Nigdy o nich nie słyszałem, sir.
Niech to szlag… Pięć lat za wcześnie, pomyślał Vimes. A to była taka dobra odpowiedź.
— Może ujmę to inaczej — rzekł. — Zacznijcie sprawiać kłopoty, a strzelę wam w głowę.
To już nie było takim dobrym hasłem, ale sugerowało pośpiech, na dodatek wyrażało treść tak prosto, że nawet Niewymowny powinien zrozumieć.
— Masz tylko jeden bełt — zauważył któryś z wartowników.
Coś szczęknęło obok Vimesa — Sam również odbezpieczył kuszę.
— Teraz już dwa. A że chłopak dopiero się szkoli, może was trafić dużo niżej. Rzućcie miecze na podłogę! Wyjdźcie za drzwi! Uciekajcie stąd! Natychmiast! I nie wracajcie!
Po chwili wahania — krótkiej chwili — obaj wartownicy rzucili się do ucieczki.
— Fred będzie nam pilnował pleców — stwierdził Vimes. — Idziemy.
Wszystkie posterunki straży wyglądały mniej więcej podobnie. Kamienne stopnie prowadziły w dół, do cel. Vimes zbiegł po nich, pchnął ciężkie drzwi…
I znieruchomiał.
Areszt nigdy nie pachniał dobrze, nawet w najlepszych chwilach. W najlepszych chwilach, nawet przy Kopalni Melasy, higiena składała się z jednego wiadra na celę i tyle ścierania podłóg, na ile Ryjek miał ochotę. Ale nawet w najgorszych momentach cele pod posterunkiem przy Kopalni Melasy nigdy nie cuchnęły krwią.
Bestia się poruszyła.
W tym pomieszczeniu stało duże drewniane krzesło. W tym pomieszczeniu, obok krzesła, postawiono stojak. Krzesło było przykręcone do podłogi. Miało szerokie skórzane pasy. Na stojaku obok wisiały maczugi i młotki. W tym pomieszczeniu było to całe umeblowanie.
Podłoga była ciemna i lepka. Wzdłuż niej, aż do ścieku, biegł rowek odpływowy.
Małe okienko na poziomie ulicy zabito deskami — w tym miejscu światło nie było oczekiwane. Ściany, a nawet sufit wyłożono grubo workami słomy. Takie same worki przybito do drzwi. Był to bardzo solidny areszt. Nawet dźwięki nie powinny stąd uciekać.