Dwie pochodnie nie rozpraszały ciemności — sprawiały tylko, że była brudna.
Za plecami Vimes usłyszał, że Nancyball wymiotuje.
Jakby w niezwykłym śnie, Vimes przeszedł kilka kroków, schylił się i podniósł z podłogi coś, co bielało w blasku pochodni. Ząb.
Wyprostował się.
Po jednej stronie piwnicy zauważył zamknięte drewniane drzwi, po drugiej — szerszy tunel, niemal na pewno prowadzący do cel. Zdjął ze ściany pochodnię, wręczył ją Samowi i wskazał korytarz…
Usłyszał zbliżające się do drzwi kroki i brzęk kluczy; szczelina pod nimi pojaśniała.
Bestia napięła mięśnie…
Vimes zdjął ze stojaka największą maczugę i szybko ustawił się pod ścianą obok drzwi. Ktoś nadchodził, ktoś, kto wiedział o tym pomieszczeniu, ktoś, kto nazywał siebie policjantem.
Zaciskając mocno obie dłonie, Vimes wzniósł maczugę…
Spojrzał przez cuchnący loch i zobaczył, jak Sam mu się przygląda, młody Sam z jasną, błyszczącą odznaką i twarzą pełną… obcości.
Vimes opuścił maczugę, delikatnie oparł ją o ścianę i wyjął z kieszeni skórzaną pałkę.
Spętana, nierozumiejąca bestia została na powrót wciągnięta w mrok…
Jakiś człowiek przeszedł przez drzwi, pogwizdując pod nosem. Zrobił kilka kroków, zobaczył młodego Sama, otworzył usta i zapadł w głęboki sen. Był potężnie zbudowany i ciężko uderzył kamienną podłogę. Na głowie miał skórzany kaptur i był obnażony do pasa, przy którym wisiał wielki pierścień z kluczami.
Vimes skoczył do korytarza za drzwiami, minął zakręt, wpadł do małego, jasno oświetlonego pokoiku i chwycił człowieka, który tam siedział. Ten był niższy i chudszy. Stłumił krzyk, gdy Vimes poderwał go z krzesła.
— A co tatuś cały dzień robi w pracy, co?! — ryknął Vimes.
Człowieczek zyskał nagle zdolność jasnowidzenia. Jedno spojrzenie w oczy Vimesa powiedziało mu, jak krótka może być jego przyszłość.
— Jestem tylko urzędnikiem! Pisarzem! Zapisuję wszystko! — protestował.
Dla rozpaczliwej demonstracji podniósł pióro.
Vimes zerknął na biurko. Zobaczył cyrkle i inne przyrządy geometryczne — symbole obłąkanej precyzji Swinga. Były też księgi i teczki z papierami. Z boku leżała dwułokciowa stalowa linijka. Chwycił ją wolną ręką i uderzył o blat. Ciężka stal wydała satysfakcjonujący dźwięk.
— I…? — zapytał, zbliżając twarz do twarzy wyrywającego się człowieczka.
— I mierzę ludzi! Wszystko jest w notesie kapitana! Tylko mierzę ludzi! Nie robię nic złego! Nie jestem złym człowiekiem!
I znowu linijka uderzyła o blat. Tym razem jednak Vimes skręcił ją w dłoni i stalowa krawędź wbiła się w drewno.
— Może cię przyciąć do właściwych rozmiarów, co?
Człowieczek przewrócił oczami.
— Proszę…
— Jest stąd inne wyjście? — Vimes znów uderzył linijką. Błysk oczu mu wystarczył. Zauważył drzwi w ścianie, niemal niewidoczne wśród drewnianych paneli.
— Dobrze. Dokąd prowadzą?
— Eee…
Vimes znalazł się nos w nos z człowiekiem, który — w policyjnym slangu — pomagał mu w śledztwie.
— Jesteś tu całkiem sam — powiedział. — Nie masz żadnych przyjaciół. Siedziałeś tu i robiłeś notatki dla oprawcy, krwawego oprawcy! A ja widzę tu biurko i to biurko ma szufladę, więc jeśli chcesz jeszcze kiedyś w życiu znowu trzymać pióro, powiesz mi wszystko, co chcę wiedzieć…
— Do składu! — wykrztusił człowieczek. — Sąsiedni budynek!
— Tak jest, sir. Bardzo dziękuję, sir. Bardzo nam pan pomógł. — Vimes upuścił osłabłe ciało na podłogę. — A teraz, sir, przykuję pana na chwilę do biurka, żeby pana chronić, sir.
— Przed… przed kim?
— Przede mną. Bo pana zabiję, jeśli spróbuje pan uciekać, sir.
Vimes wrócił do głównego pomieszczenia. Oprawca nadal był nieprzytomny, więc z wysiłkiem usadził go na krześle, ściągnął kaptur i poznał twarz. Twarz, choć nie osobę. Była to taka twarz, jakie często widuje się w Ankh-Morpork: duża, poharatana, należąca do kogoś, kto nigdy się nie nauczył, że nikczemnością jest bicie człowieka, który już stracił przytomność. Zastanowił się, czy ten typ naprawdę lubił tłuc ludzi na śmierć. Tacy jak on rzadko się nad tym zastanawiają. To po prostu praca.
Zresztą nie zamierzał go pytać. Przypiął go wszystkimi pasami, nawet tym, który biegł przez czoło; zaciągał go właśnie, kiedy typ odzyskał przytomność. Otworzył usta, a Vimes wcisnął w nie kaptur.
Potem zabrał klucze i zamknął główne drzwi. To powinno zagwarantować chwilę odosobnienia.
Kiedy ruszył do cel, spotkał wracającego młodego Sama. Twarz chłopaka była biała w półmroku.
— Znalazłeś kogoś? — zapytał Vimes.
— Och, sierżancie…
— Tak?
— Bo, sierżancie… sierżancie… — Po policzkach młodszego funkcjonariusza spływały łzy.
Vimes wyciągnął rękę i przytrzymał siebie za ramię. Sam sprawiał wrażenie, jakby w jego ciele nie pozostała ani jedna kość. Dygotał cały.
— W tej ostatniej celi była kobieta, i ona… sierżancie…
— Staraj się głęboko oddychać — poradził Vimes. — Chociaż to powietrze nie nadaje się do oddychania.
— A na samym końcu jest pokój, sierżancie… sierżancie… Nancyball znowu zemdlał, sierżancie…
— Ale ty nie. — Vimes delikatnie klepnął go w plecy.
— Tam…
— Ratujmy, kogo się da, chłopcze.
— Ale to my jeździliśmy tu więźniarką, sierżancie!
— Co? — zdziwił się Vimes i dopiero wtedy do niego dotarło. No tak… — Nikogo im nie przekazaliśmy. Zapomniałeś?
— Przecież jeździliśmy już wcześniej, sierżancie! Wszyscy jeździli! Oddawaliśmy im ludzi i wracaliśmy na posterunek, żeby się napić kakao!
— No… Mieliście takie rozkazy — przypomniał Vimes, choć to niewiele mogło pomóc.
— Nie wiedzieliśmy!
Nie całkiem tak, pomyślał Vimes. Nie pytaliśmy. Zamknęliśmy przed tym nasze umysły. Ludzie wchodzili tu frontowymi drzwiami, a niektórzy z tych biedaków wychodzili tylnymi, nie zawsze w jednym kawałku.
Nie dorastali.
My też nie.
Chłopak wydał z siebie niski, zduszony skowyt — zauważył przypiętego do krzesła oprawcę. Wyrwał się Vimesowi, podbiegł do stojaka i złapał maczugę.
Vimes był przygotowany. Chwycił chłopaka, obrócił go i wytrącił broń z ręki, zanim doszło do mordu.
— Nie! To nie jest sposób! Powstrzymaj ją! Pohamuj! Nie marnuj jej! Odeślij z powrotem! Przyjdzie, kiedy ją wezwiesz!
— Pan wie, że on to wszystko robił! — krzyczał Sam, próbując go kopnąć. — Mówił pan, że powinniśmy wziąć prawo we własne ręce!
Aha, pomyślał Vimes. Akurat odpowiednia pora na długą debatę o teorii i praktyce sprawiedliwości. Trudno, wystarczy wersja skrócona.
— Nie rozwalasz czaszki człowiekowi, który jest przywiązany do krzesła!
— On tak robił!
— Ale ty nie! Ty nie jesteś nim!
— Ale oni…
— Baczność, młodszy funkcjonariuszu! — krzyknął Vimes, a pokryty słomą strop wchłonął i stłumił jego głos.
Sam zamrugał zaczerwienionymi oczami.
— Dobrze, sierżancie, ale…
— Cały dzień będziesz chodził taki zasmarkany? Zapomnij o nim! Wyprowadźmy stąd żywych, co?
— Trudno poznać u… — zaczął Sam, wycierając nos.
— Do roboty! Za mną!
Wiedział, co zobaczy w celach pod mrocznymi łukami tuneli, lecz wcale nie było od tego łatwiej. Niektórzy mogli chodzić albo podskakiwać. Jeden czy dwóch właśnie zostało pobitych, choć nie aż tak, by nie słyszeli, co się dzieje poza zasięgiem wzroku — żeby mogli o tym myśleć. Kulili się, kiedy Vimes otwierał drzwi, i skamleli, gdy ich dotykał. Nic dziwnego, że Swing dostawał zeznania.