Niektórzy byli martwi. Inni… cóż, jeśli nie umarli, jeśli tylko ukryli się w jakimś zakamarku własnej głowy, było pewne jak demony, że nie mieli już do czego wracać. Krzesło łamało ich znowu i znowu. Żaden człowiek nie potrafił im już pomóc.
Na wszelki wypadek, bez żadnego poczucia winy, Vimes wyjął nóż i… udzielił takiej pomocy, jaka była możliwa. Żaden z nich nie drgnął, nie westchnął nawet…
Wyprostował się. Czarne i czerwone burzowe chmury wirowały mu w głowie.
Człowiek mógł niemal zrozumieć tego zbira, prymitywnego jak pięść, który dostawał niezłe pieniądze za robienie czegoś, co mu nie przeszkadzało. Ale Swing miał mózg…
Kto naprawdę wie, jakie zło kryje się w ludzkich sercach?
JA…
Kto wie, do czego są zdolni ludzie zdrowi na umyśle?
OBAWIAM SIĘ, ŻE TEŻ JA.
Vimes spojrzał na drzwi do ostatniego pomieszczenia. Nie, nie miał zamiaru znowu tam wchodzić. Nic dziwnego, że tutaj cuchnęło.
NIE SŁYSZYSZ MNIE, CO? HM… SĄDZIŁEM, ŻE MOŻE JEDNAK, powiedział Śmierć i czekał.
Vimes pomógł młodemu Samowi ocucić Nancyballa. Potem na wpół wynieśli, na wpół wyprowadzili więźniów korytarzem prowadzącym do magazynu. Ułożyli ich, wrócili i wywlekli urzędnika, który nazywał się Trebilcock. Vimes wskazał mu korzyści, jakie niesie zostanie świadkiem koronnym. Nie były to wielkie korzyści, chyba że w porównaniu z ogromnymi stratami, jakie szybko by nastąpiły, gdyby odmówił.
Kiedy Vimes znów wyszedł na powietrze, Colon z oddziałem wciąż czekali. Cała akcja zajęła jakieś dwadzieścia minut.
Kapral zasalutował, a potem zmarszczył nos.
— Tak, śmierdzimy — przyznał Vimes.
Rozpiął pas, zdjął półpancerz i ściągnął kolczugę. Brud tamtego więzienia dostał się wszędzie.
— No dobra — rzekł, kiedy nie miał już uczucia, że stoi w ścieku. — Niech paru ludzi zajmie stanowiska przy wejściu w tamtym magazynie, paru z pałkami od tyłu, a reszta tutaj. Tak jak ustaliliśmy, jasne? Najpierw walić, potem aresztować.
— Tak jest, sir.
Colon skinął głową, strażnicy się rozbiegli.
— A teraz daj mi tę brandy — dodał Vimes.
Odwinął z szyi chustę, zmoczył w alkoholu i obwiązał wokół butelki. Usłyszał gniewny pomruk swoich ludzi — właśnie zobaczyli, jak Sam i Nancyball wyprowadzają kilku więźniów.
— Byli też inni, w gorszym stanie — powiedział Vimes. — Możecie mi wierzyć. Fred, środkowe okno na górze.
— Robi się, sierżancie — mruknął Fred Colon, odrywając wzrok od idących rannych.
Podniósł kuszę i celnie usunął dwie szyby z poprzeczką ramy.
Vimes znalazł srebrną cygarnicę, wyjął cygaro, zapalił i przystawił zapałkę do namoczonej w brandy tkaniny. Odczekał, aż się zajmie, i cisnął butelkę przez wybite okno.
Usłyszeli brzęk, stłumiony huk wybuchającego alkoholu i coraz głośniejszy szum płomieni.
— Niezły rzut, sierżancie — pochwalił Fred. — Ehm… Nie wiem, czy to właściwy moment, sierżancie, ale przy okazji wzięliśmy jeszcze jedną butelkę brandy.
— Naprawdę, Fred? I co myślisz?
Fred Colon raz jeszcze spojrzał na więźniów.
— Myślę, żeby z niej skorzystać.
Poleciała przez jedno z okien na parterze. Pod okapem dachu zaczynał już kłębić się dym.
— Nie widzieliśmy, żeby ktoś tu wchodził albo wychodził, oprócz tych wartowników — stwierdził Fred. — Nie wydaje się, żeby wielu ich tam zostało.
— Najważniejsze to zniszczyć gniazdo — odparł Vimes. Frontowe drzwi uchyliły się lekko, a przeciąg mocniej rozdmuchał płomienie. Ktoś sprawdzał…
— Będą czekać do ostatniej chwili, Fred — ostrzegł Vimes. — A potem wybiegną gotowi do walki.
— Dobrze, sierżancie. Robi się ciemno — rzekł posępnie Fred.
Wyjął pałkę.
Vimes przeszedł na tyły budynku, skinął czekającym tu strażnikom, a potem zamknął drzwi kluczem odebranym oprawcy. Zresztą to były wąskie drzwi. Ktokolwiek został wewnątrz, spróbuje się wydostać przez szerokie, od frontu. Tam szybciej rozwiną szyk i trudniej będzie zastawić na nich pułapkę.
Sprawdził w magazynie. Ale to wyjście też było mało prawdopodobne, z tych samych powodów. Zresztą zamknął przecież drzwi do piwnicy, prawda?
Młody Sam wyszczerzył zęby.
— To dlatego zostawił pan przywiązanego kata?
Niech to! To mu nie przyszło do głowy! Był taki wściekły na urzędnika, że całkiem zapomniał o tym bandycie na krześle.
Zawahał się. Śmierć w płomieniach jest straszna. Sięgnął po nóż i przypomniał sobie, że został w pochwie przy pasie. Dym płynął już zza drzwi do magazynu.
— Daj mi swój nóż, Sam — polecił. — Pójdę i… sprawdzę, co z nim.
Młodszy funkcjonariusz z wyraźnym ociąganiem podał mu nóż.
— Co pan chce zrobić, sierżancie?
— Zajmijcie się swoją robotą, młodszy funkcjonariuszu, a ja się zajmę swoją…
Vimes wśliznął się do korytarza. Przetnę jeden pas, myślał. Nie tak łatwo je rozpiąć. Wtedy… no cóż, wtedy będzie miał szansę, nawet w tym dymie. To więcej, niż dostawali inni.
Przemknął przez biuro do izby tortur.
Jedna pochodnia wciąż się paliła, ale płomień był już tylko nimbem jasności w żółtej mgle. Uwięziony kat usiłował rozhuśtać ciężkie krzesło, jednak było mocno przykręcone do podłogi.
Krzesło zbudowano dość przemyślnie. Trudno było dosięgnąć zapięć pasów. Nawet jeśli więzień uwolnił jedną rękę, a ta ręka nie poczuła jeszcze profesjonalizmu oprawcy, musiałby się nieźle namęczyć, żeby szybko się poderwać.
Vimes już miał przeciąć pas, gdy usłyszał zgrzyt klucza w zamku.
Szybko cofnął się w głębszy cień.
Drzwi się otworzyły; z zewnątrz dobiegły dalekie krzyki i trzask płonącego drewna. Sądząc po odgłosach, Niewymowni spróbowali wyrwać się na ulicę.
Złapkatiusz Swing wszedł ostrożnie i zamknął za sobą drzwi na klucz. Zatrzymał się, gdy zauważył postać na krześle; przyjrzał się jej uważnie. Podszedł do drzwi gabinetu i zajrzał do środka. Zajrzał do cel, jednak przez ten czas Vimes przesunął się bezgłośnie wzdłuż ściany.
Usłyszał westchnienie Złapkatiusza, potem znajomy zgrzyt wysuwanej stali i cichy, organiczny dźwięk, po nim zaś kaszlnięcie.
Sięgnął po miecz… ale miecz również zostawił na ulicy.
Tutaj, na dole, rozbrzmiewająca mu w głowie piosenka odezwała się głośniej, wraz z brzękiem metalu w tle, zawsze będącym jej elementem… jak one się wznoszą, się wznoszą, się wznoszą…
Potrząsnął głową, jakby próbował usunąć to wspomnienie. Musiał się przecież skoncentrować.
Wbiegł do pomieszczenia i skoczył.
Wydawało mu się, że bardzo długo wisi w powietrzu. Był tam oprawca z krwią na piersi. Był Swing, właśnie wsuwający klingę z powrotem do laski. I był Vimes, nad ziemią, uzbrojony jedynie w nóż.
Wyjdę jakoś z tego, pomyślał. Wiem, bo to pamiętam. Pamiętam, jak Keel wyszedł na ulicę i powiedział, że już po wszystkim.
Ale to był prawdziwy Keel. A teraz jestem ja. To nie musi się potoczyć tak samo.
Swing odsunął się zadziwiająco szybko, jeszcze raz wyciągnął klingę. Vimes uderzył o worki słomy na ścianie i zachował dość przytomności umysłu, by natychmiast przetoczyć się na bok. Ostrze uderzyło przy nim, rozrzucając słomę na podłodze.