Выбрать главу

— Chodzi pewnie o burżujów — domyślił się Reg. — Nasz manifest wspomina o burżuazji. Nie o żuciu.

— Burżuazja, burżuazja… — Pani Rutherfordowa testowała nowe słowo. — Brzmi nieźle. No a co takiego oni robią?

— Bo tu jest napisane, w artykule siódmym na tej liście… — ciągnął pan Zwinka.

— …Ludowej Deklaracji Wspaniałego Dwudziestego Czwartego Maja — uzupełnił Reg.

— Tak, tak, oczywiście… No więc tu stoi, że przejmiemy środki produkcji, tak jakby, no to chciałbym się dowiedzieć, jak to działa dla mojego warsztatu? No bo przecież i tak w nim jestem, prawda? Tam nikt już się więcej nie zmieści poza mną, moim chłopakiem Garbutem i może jednym klientem…

Vimes uśmiechnął się w półmroku. Reg wyraźnie nie dostrzegał takich zagrożeń.

— Tak, ale po rewolucji wszystko będzie wspólną własnością ludu… no… To znaczy, że będzie należeć do was, towarzyszu Zwinka, ale także do wszystkich pozostałych. Rozumiecie?

Towarzysz Zwinka chyba jednak nie rozumiał.

— Ale to ja będę robił buty?

— Oczywiście. Tylko że wszystko będzie należało do ludu.

— No to… kto będzie za te buty płacił?

— Każdy za swoje buty zapłaci uczciwą cenę, a wy nie będziecie winni wykorzystywania trudu prostego robotnika — podsumował krótko Reg. — Czy teraz moglibyśmy…

— To znaczy krów? — upewnił się Zwinka.

— Co?

— No bo to są tylko krowy, no i chłopcy z garbarni, i stoją cały dzień na pastwisku, nie chłopcy z garbarni, naturalnie, ale…

— Posłuchajcie, towarzyszu — rzekł Reg. — Wszystko będzie należało do ludu i każdemu będzie z tym lepiej. Rozumiecie?

Szewc zmarszczył czoło. Nie był pewien, czy jest elementem ludu.

— Myślałem, że my tylko nie chcemy na naszej ulicy żołnierzy ani walk i w ogóle — powiedział.

Reg był wyraźnie zagubiony. Wykonał odwrót na bezpieczne tereny.

— W każdym razie wszyscy się zgadzamy na Prawdę, Wolność i Sprawiedliwość, tak?

Odpowiedział mu chór potakiwań. Wszyscy chcieli Wolności, Sprawiedliwości i Prawdy. Nic nie kosztowały.

Zapłonęła zapałka. Wszyscy obejrzeli się na Vimesa, który zapalił cygaro.

— Chcielibyście Wolności, Prawdy i Sprawiedliwości, towarzyszu sierżancie? — rzucił zachęcająco Reg.

— Chciałbym jajko na twardo — odparł Vimes i zgasił zapałkę.

Zabrzmiały niepewne śmiechy, ale Reg był chyba urażony.

— W obecnej sytuacji, sierżancie, powinniśmy sobie stawiać wyższe cele…

— No tak, możemy. — Vimes zszedł po stopniach. Spojrzał na kartki papieru przed Regiem. Ten człowiek się przejmował. Naprawdę się przejmował. I był poważny. Bez wątpienia. — Ale… widzisz, Reg, jutro znowu wzejdzie słońce i jestem prawie pewny, że cokolwiek się stanie, nie znajdziemy Wolności, nie pojawi się wiele Sprawiedliwości, a już na pewno nie odszukamy Prawdy. Jest za to możliwe, że dostaniemy jajko na twardo. O co tu chodzi, Reg?

— O Ludową Republikę Ulicy Kopalni Melasy — odparł Reg z dumą. — Tworzymy rząd.

— Świetnie — westchnął Vimes. — Następny. Akurat tego nam trzeba. A czy ktoś z was ma pojęcie, gdzie się podziały moje nieszczęsne barykady?

— Witam, panie Keel — usłyszał lepki głos.

Spojrzał w dół. Obok, wciąż w swoim o wiele za dużym płaszczu, ale teraz również w hełmie o wiele na niego za wielkim, stał Nobby Nobbs.

— Jak się tu dostałeś, Nobby?

— Mama mówi, że jestem podstępny, sierżancie.

Zgnieciony w harmonijkę rękaw wzniósł się w okolice głowy Nobby’ego i Vimes pojął, że kryje się w tym salut.

— Ma rację. No więc gdzie…

— Jestem teraz funkcjonariuszem, sierżancie — oznajmił Nobby. — Pan Colon tak powiedział. Dał mi zapasowy hełm, a ja wycinam sobie odznakę z tego, no… co to jest, takie niby woskowe, jak świeca, ale nie da się zjeść?

— Mydło, Nobby. Zapamiętaj to słowo.

— Jasne, sierżancie. No więc wytnę sobie…

— Gdzie się podziały barykady, Nobby?

— To będzie kosztowało…

— Jestem twoim sierżantem, Nobby. Nie wiąże nas już umowa finansowa. Powiedz, gdzie są te barykady!

— Um… Chyba już niedaleko Krótkiej, sierżancie. Wszystko porobiło się trochę… metafizyczne, sierżancie.

Major Clive Mountjoy-Standfast wpatrywał się niechętnie w rozłożoną mapę. Próbował znaleźć jakąś pociechę. Dziś wieczorem został najstarszym rangą oficerem na służbie. Dowódcy pojechali do pałacu na jakiś bankiet czy przyjęcie. A on miał wszystkim kierować.

Nawet Vimes przyznawał, że stacjonujące w mieście regimenty miały kilku oficerów niebędących durniami. Owszem, ich odsetek spadał na wyższych poziomach hierarchii. Jednak, przypadkiem czy świadomie, każda armia potrzebuje na kluczowych, choć niedających chwały stanowiskach ludzi potrafiących myśleć, układać listy, planować zaopatrzenie i ładować tabory oraz — ogólnie — mieć okres skupienia uwagi dłuższy, niż ma kaczka. To oni organizują wszystko, dzięki czemu wyżsi dowódcy mogą się skupić na wyższych celach.

Major rzeczywiście nie był durniem, choć na takiego wyglądał. Był też idealistą i myślał o swoich żołnierzach „porządne chłopaki”, mimo pojawiających się czasem dowodów przeczących tej teorii. Ogólnie jakoś sobie radził z tą niewielką inteligencją, jaką miał do dyspozycji. W dzieciństwie czytał książki o wielkich kampaniach, odwiedzał muzea i z patriotyczną dumą oglądał obrazy przedstawiające sławne szarże kawalerii, bronione do końca placówki czy wspaniałe zwycięstwa. Pewnym szokiem było — kiedy zaczął już sam w nich uczestniczyć — odkrycie, że z niejasnych powodów malarze zawsze pomijali wnętrzności. Może im nie wychodziły.

Major nienawidził mapy — była to bowiem mapa miasta. Na wszystkich bogów, miasto to nie miejsce dla kawalerii! Oczywiście, że jego ludzie ponieśli straty. Trzy z nich to zabici. Nawet kawaleryjski hełm nie na wiele się przydaje przeciwko balistycznym brukowcom. A na Siostrach Dolly żołnierz został ściągnięty z konia i — brutalnie mówiąc — zatłuczony na śmierć. Co było straszne, tragiczne i niestety nieuniknione, kiedy już ci idioci postanowili użyć kawalerii w mieście mającym tyle zaułków co Ankh-Morpork.

Major oczywiście nie myślał o swoich przełożonych jak o idiotach, gdyż wynikałoby z tego, że idiotą jest też każdy, kto ich słucha. Użył terminu „nierozsądni”, a i tak nie czuł się przy tym zbyt pewnie.

Co do pozostałych strat… Trzech ludzi straciło przytomność, kiedy wjechali na wiszące szyldy sklepów, ścigając… no, jakichś ludzi, bo przecież kto wśród dymu i w ciemności zdołałby rozpoznać prawdziwego przeciwnika? Ci durnie najwyraźniej uznali, że każdy, kto ucieka, jest przeciwnikiem. A i tak byli durniami, którym sprzyjało szczęście, w przeciwieństwie do tych, którzy wjeżdżali końmi w wąskie uliczki, a te skręcały ostro w różne strony, robiły się coraz węższe i węższe, i nagle uświadamiali sobie, że wokół panuje cisza, a koniem nie da się już zawrócić… Cóż, ci ludzie odkrywali, jak szybko może biec człowiek w kawaleryjskich butach.

Przerzucił raporty. Złamania kości, sińce, jeden żołnierz ucierpiał od „przyjaznego pchnięcia” szablą kolegi…

Spojrzał ponad prowizorycznym stołem na kapitana Toma Wrangle’a z lekkiej piechoty lorda Selachii. Kapitan uniósł wzrok znad papierów i uśmiechnął się blado. Chodzili razem do szkoły i major wiedział, że Wrangle jest inteligentniejszy od niego.

— Jak to u ciebie wygląda, Tom? — zapytał.