Выбрать главу

— Straciliśmy prawie osiemdziesięciu ludzi — odparł kapitan.

— Co? To straszne!

— O ile mogę się zorientować, sześćdziesięciu z nich to dezerterzy. To się zdarza w takich sytuacjach. Niektórzy pewnie wybrali się do domów, żeby odwiedzić swoje stare matki.

— Ach, dezerterzy… My też kilku mieliśmy. W kawalerii! Jak nazwałbyś człowieka, który zostawia swojego wierzchowca?

— Piechurem? Co do reszty, widzę, że tylko sześciu czy siedmiu ucierpiało wskutek niewątpliwych działań nieprzyjaciela. Na przykład trzech oberwało nożami w zaułkach.

— Dla mnie to wyraźne działanie nieprzyjaciela…

— Owszem, Clive. Ale ty urodziłeś się w Quirmie.

— Bo moja matka była z wizytą u ciotki, a powóz się spóźnił! — Major poczerwieniał. — Ale gdybyś rozrąbał mnie na kawałki, znalazłbyś wyryte w moim sercu Ankh-Morpork!

— Naprawdę? Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie. W każdym razie morderstwo w ciemnym zaułku to zwykły element życia w wielkim mieście.

— Przecież byli uzbrojeni! Miecze, hełmy…

— Cenny łup, Clive.

— Myślałem, że Straż Miejska zajmuje się bandytami…

Tom spojrzał na niego ponad dokumentami.

— Sugerujesz, żebyśmy poprosili policję o ochronę? Zresztą już jej nie ma. Niektórzy strażnicy są z nami, choć nie wiem, na co mogą się przydać, a reszta albo została rozbita, albo uciekła…

— Kolejni dezerterzy?

— Prawdę mówiąc, Clive, wszyscy znikają stąd w takim tempie, że jutro będziemy się czuli bardzo samotni.

Zamilkli, gdyż kapral przyniósł kolejne raporty. Przejrzeli je smętnie.

— No, przynajmniej trochę się uspokoiło — stwierdził major.

— Kolacja — wyjaśnił kapitan.

Major uniósł ręce.

— To nie jest wojna! Człowiek rzuca kamieniem, przechodzi za róg i znowu staje się wzorowym obywatelem! Nie ma reguł!

Kapitan pokiwał głową. Ich szkolenie nie obejmowało takich sytuacji. Studiowali mapy kampanii, a na nich szerokie, rozległe równiny i tylko z rzadka jakieś wzniesienie, które trzeba było opanować. Miasta służyły do oblegania albo obrony. Nie do tego, żeby prowadzić w nich walki. Nie dało się nic zobaczyć, nie dało się przegrupować ani manewrować, a żołnierze cały czas stawali przeciwko ludziom, którzy znali te okolice jak własną kuchnię. No i absolutnie nikt by nie chciał walczyć z przeciwnikiem, który nie nosi mundurów.

— Gdzie jest twój lord? — zapytał kapitan.

— Poszedł na bal, tak samo jak twój.

— A jakie zostawił ci rozkazy, jeśli wolno spytać?

— Powiedział, żebym robił to, co uznam za konieczne dla osiągnięcia założonych celów.

— Dostałeś to na piśmie?

— Nie.

— Szkoda. Ja też nie.

Spojrzeli po sobie nawzajem. Potem odezwał się Wrangle:

— No więc… w tej chwili nie ma żadnych niepokojów. Jako takich. Ojciec mi opowiadał, że wszystko to działo się też za jego czasów. Twierdził, że trzeba tylko trzymać wszystko pod pokrywą. W końcu istnieje ograniczona liczba brukowców.

— Już prawie dziesiąta — stwierdził major. — Ludzie chyba niedługo pójdą spać.

Ich twarze promieniowały rozpaczliwą nadzieją, że wszystko się uspokoiło. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby się znaleźć w sytuacji, kiedy powinien zrobić to, co uważa za najlepsze.

— No cóż, Clive, jeśli tylko nie… — zaczął kapitan.

Przed namiotem wybuchło jakieś zamieszanie, a po chwili wszedł jakiś człowiek. Był pokrwawiony, poczerniały od dymu, twarz miał poprzecinaną różowymi liniami w miejscach, gdzie strużki potu zmyły straszliwy brud. Na plecy zarzucił kuszę, nosił też bandolier z nożami.

I był szalony. Major rozpoznał: oczy zbyt rozjarzone, uśmiech zbyt stężały…

— Uff, gotowe — rzekł przybysz i zdjął z prawej dłoni duży mosiężny kastet. — Przepraszam za waszego wartownika, panowie, ale nie chciał mnie wpuścić, chociaż podałem mu hasło. Wy tu dowodzicie?

— Kim pan jest, do demona? — Major wstał.

Na przybyszu nie zrobiło to wrażenia.

— Carcer — przedstawił się. — Sierżant Carcer.

— Sierżant? W takim razie możecie…

— Z Kablowej — dodał Carcer.

Major się zawahał. Obaj oficerowie wiedzieli o Niewymownych, choć gdyby ich zapytać, pewnie nie potrafiliby wyartykułować, co właściwie wiedzą. Niewymowni działali w tajemnicy, za sceną. Byli o wiele ważniejsi od zwykłych strażników. Odpowiadali bezpośrednio przed Patrycjuszem; mieli duże wpływy. Nie warto było się im narażać. Nie należało ich irytować. Nieważne, że ten człowiek jest tylko sierżantem — jest Niewymownym.

Co gorsze, major zdawał sobie sprawę z tego, że ta kreatura widzi, co on myśli, i bawi go ten widok.

— Tak — powiedział Carcer. — Zgadza się. I macie szczęście, że tutaj jestem, żołnierzyku.

Żołnierzyku, pomyślał major. W dodatku słyszeli to ludzie, którzy zapamiętają. Żołnierzyk…

— A to jakim sposobem? — spytał.

— Kiedy wy i wasi błyszczący żołnierze zadzieracie nosa i ścigacie po ulicach praczki… — Carcer przysunął sobie jedyne wolne krzesło w namiocie i usiadł — …prawdziwe kłopoty dzieją się przy ulicy Kopalni Melasy.

— O czym ty mówisz, człowieku? Nie mamy żadnych meldunków o zamieszkach w tamtej okolicy!

— Owszem, zgadza się. I nie wydaje się wam to dziwne?

Major znowu się zawahał. Jakieś niewyraźne wspomnienie wypłynęło z głębi umysłu… Kapitan mruknął coś i podsunął mu kartkę papieru. Major spojrzał na nią i przypomniał sobie.

— Jeden z moich oficerów był tam dziś po południu i zameldował, że wszystko jest pod kontrolą.

— Doprawdy? A pod czyją kontrolą? — spytał Carcer. Oparł się wygodnie i położył nogi na stół.

Major popatrzył na nie, ale buty nie zdradzały żadnego znaku zakłopotania.

— Proszę zdjąć nogi z blatu — polecił lodowato.

Carcer zmrużył oczy.

— A kto mnie zmusi? Pan i jaka armia?

— Tak się składa, że moja…

Major spojrzał Carcerowi w oczy i pożałował tego. Obłęd. Widywał już takie oczy na polu bitwy.

Z demonstracyjną ostrożnością Carcer zdjął nogi z blatu. Potem wyjął chusteczkę, brudną od nieodgadnionych cieczy, chuchnął teatralnie na drewno i przetarł je starannie.

— Bardzo proszę o łaskawe wybaczenie — powiedział. — Jednakże, kiedy wy, dżentelmeni, dbaliście o porządek i czystość na waszym stole, tak, jak to mówią, haha, toczy samo serce miasta. Czy ktoś wam już doniósł, że posterunek przy Kablowej został spalony do gołej ziemi? Co, jak sądzimy, kosztowało życie kapitana Swinga i przynajmniej jednego z naszych… pracowników technicznych.

— Na bogów, Swing… — mruknął kapitan Wrangle.

— Tak właśnie powiedziałem. Wszystkie męty, które wasi chłopcy przepędzili z Sióstr Dolly i pozostałych siedlisk, trafiły właśnie tam.

Major rzucił okiem na raport.

— Ale nasz patrol stwierdził, że teren wydaje się spokojny, liczne patrole straży, ludzie wywiesili flagę i śpiewają hymn państwowy.

— Sam pan widzi. Czy śpiewał pan kiedyś hymn na ulicy, majorze?

— No nie…

— Kogo jego lordowska mość tam posłał? — zapytał Wrangle.

Major Mountjoy-Standfast przerzucił papiery. Twarz mu pociemniała.

— Rusta — powiedział.

— Wielkie nieba… To prawdziwy cios.

— Przypuszczam, że ten człowiek jest już martwy — oświadczył Carcer, a major starał się ukryć lekką poprawę nastroju. — Osoba, która tam teraz dowodzi, przedstawia się jako sierżant Keel. Ale to oszust. Prawdziwy Keel leży w kostnicy.