— Skąd to wszystko wiecie? — zainteresował się major.
— My w Sekcji Specjalnej mamy swoje sposoby odkrywania pewnych faktów.
— Słyszałem… — mruknął kapitan.
— Stan wyjątkowy, panowie, oznacza, że armia udziela pomocy władzom cywilnym — przypomniał Carcer. — A w tej chwili to właśnie ja. Oczywiście możecie posłać paru kurierów na bal, ale nie wydaje mi się, żeby popchnęło to waszą karierę. Proszę zatem, by wasi ludzie pomogli nam przy niewielkim… chirurgicznym cięciu.
Major popatrzył na niego. Obrzydzenie, jakie czuł dla Carcera, nie miało granic. Ale był majorem od niedawna, a kiedy człowiek właśnie dostał awans, ma nadzieję, że zachowa rangę przynajmniej tak długo, by insygnia zdążyły nabrać patyny.
Zmusił się do uśmiechu.
— Wy i wasi ludzie, sierżancie, macie za sobą ciężki dzień — powiedział. — Może przejdziecie do namiotu mesy, a ja skonsultuję się z innymi oficerami?
Carcer poderwał się gwałtownie — major aż drgnął — pochylił się i oparł pięści na blacie.
— Tak zrób, młodziaku — powiedział z uśmiechem jak ostrze zardzewiałej piły.
Potem odwrócił się i wyszedł w noc.
Po chwili odezwał się Wrangle:
— Niestety, jego nazwisko jest na liście funkcjonariuszy, którą przysłał nam wczoraj Swing. No i… formalnie ma rację co do prawa.
— Chcesz powiedzieć, że muszę słuchać jego poleceń?
— Nie. Ale jest upoważniony, by żądać od ciebie pomocy.
— A czy ja jestem upoważniony do odmowy?
— O tak, naturalnie. Ale…
— …będę musiał jego lordowskiej mości tłumaczyć dlaczego?
— Otóż to.
— Ale ten człowiek to wredny drań. Znasz takich przecież. To ci, którzy się zaciągają dla rabunku. Ci, których w końcu trzeba powiesić jako przykład dla pozostałych.
— Ehm…
— Co jeszcze?
— Wiesz, on w jednym ma rację. Przejrzałem raporty i to rzeczywiście dziwne. W okolicach Kopalni Melasy naprawdę panował spokój.
— To chyba dobrze, nie?
— To niewiarygodne, Clive, jeśli się dobrze zastanowić. Mam tu napisane, że nawet ich posterunek nie był atakowany. Aha… i ten twój kapitan Burns pisze, że spotkał Keela. Twierdzi, że jeśli Keel jest sierżantem straży, to on, Burns, jest wujaszkiem małpiatki. Uważa, że ten człowiek jest przyzwyczajony do dowodzenia. Prawdę mówiąc, mam wrażenie, że Burnsowi się spodobał.
— Na bogów, Tom, potrzebna mi pomoc! — burknął major.
— W takim razie wyślij tam natychmiast konnych… taki nieoficjalny patrol. Przeprowadzą porządne rozpoznanie. Możesz sobie pozwolić na pół godziny zwłoki.
— Słusznie! Racja! Dobry pomysł! — Major odetchnął z ulgą. — Zajmij się tym, dobrze?
Po eksplozji rozkazów usiadł i znów spojrzał na mapę. Przynajmniej niektóre sprawy miały sens. Wszystkie barykady skierowane były frontem do środka miasta — ludzie barykadowali się przed pałacem i centrum. Nikt nie będzie się zbytnio przejmował światem zewnętrznym. Gdyby ktoś w tych okolicznościach zechciał opanować oddaloną dzielnicę, najlepiej byłoby przejść przez bramę w miejskich murach. Bramy nie będą pewnie strzeżone należycie.
— Tom…
— Słucham, Clive.
— Czy śpiewałeś kiedyś hymn państwowy?
— Och, wiele razy.
— Ale nie tak oficjalnie.
— Znaczy, żeby pokazać, że jestem patriotą? Na bogów, nie! To byłoby… dziwaczne — uznał kapitan.
— A jak jest z flagą?
— No oczywiście, codziennie jej salutuję.
— Ale nie wymachujesz nią ani nic? — upewnił się major.
— Chyba parę razy machałem taką papierową, kiedy jeszcze byłem mały. W urodziny Patrycjusza czy coś takiego. Staliśmy na ulicy, on przejeżdżał, a my krzyczeliśmy „Hurra!”.
— A potem już nigdy?
— Nie, Clive. — Kapitan był trochę zakłopotany. — Bardzo bym się zaniepokoił, gdybym zobaczył człowieka, który wymachuje flagą i śpiewa hymn. To coś, co robią cudzoziemcy.
— Naprawdę? Czemu?
— My nie musimy pokazywać, że jesteśmy patriotami. Rozumiesz, to przecież Ankh-Morpork. Nie warto robić zamieszania, by się przekonać, że jesteśmy najlepsi. My to wiemy.
Teoria, która zrodziła się w umysłach Wigleta, Waddy’ego, a nawet — owszem — w niezbyt doświadczonym umyśle Freda Colona, była rzeczywiście kusząca. O ile Vimes zdołał zrozumieć, rozumowanie przebiegało tak:
1. Przypuśćmy, że teren za barykadami jest większy niż przed barykadami, tak?
2. Znaczy, ma w sobie więcej ludzi i większy kawałek miasta, jeśli pan rozumie, o co mi chodzi.
3. Wtedy, proszę poprawić, gdybym się mylił, sierżancie, ale to by znaczyło, w pewnym sensie, że jesteśmy teraz przed barykadami, prawda?
4. No i wychodzi na to, że wcale się nie buntujemy, tak? No bo nas jest więcej, a większość nie może się zbuntować, to chyba logiczne, nie?
5. Czyli to my jesteśmy ci dobrzy. Jasne, byliśmy tymi dobrymi przez cały czas, ale teraz to będzie tak oficjalnie, prawda? Jakby no, matematycznie.
6. No więc pomyśleliśmy, że dociągniemy do Łatwej, a później przeskoczymy na Przyćmioną i na drugą stronę rzeki…
7. Będą z tego jakieś kłopoty, sierżancie?
8. Dziwnie pan na mnie patrzy, sierżancie…
9. Przepraszamy, sierżancie.
Vimes się zastanawiał. Coraz bardziej niespokojny Fred Colon stał przed nim z grupą innych barykadierów za plecami. Wyglądali jak przyłapani na zakazanej zabawie Pukania do Drzwi i Ucieczki. Wszyscy przyglądali mu się czujnie na wypadek wybuchu.
Teoria miała w sobie jakąś pokrętną logikę. O ile człowiek postanowił nie uwzględniać takich czynników jak „prawdziwe życie” czy „zdrowy rozsądek”.
Pracowali ciężko. Bogowie świadkami, że łatwo jest zablokować ulicę w mieście. Wystarczy zbić deskami kilka wozów i załadować je wysoko meblami i różnymi rupieciami. Jeśli pchać bardzo mocno, można było nawet taką barykadę przesuwać naprzód. To załatwiało główne ulice.
Co do reszty, nie było to takie trudne. I tak wszędzie stało sporo niewielkich barykad. Chłopcy tylko je połączyli. I nikt nawet nie zauważył, jak Ludowa Republika Ulicy Kopalni Melasy zaczęła obejmować czwartą część miasta.
Vimes kilka razy głęboko odetchnął.
— Fred… — rzucił.
— Tak, sierżancie?
— Czy kazałem wam to robić?
— Nie, sierżancie.
— Za wiele jest uliczek. Za wielu ludzi, Fred.
Twarz Colona pojaśniała.
— No tak, ale też więcej strażników, sierżancie. Wielu chłopaków tutaj dotarło. Dobrych chłopaków. A sierżant Dickins zna się na takich sprawach. Pamięta, jak to się działo poprzednim razem, sierżancie, więc wezwał wszystkich zdrowych mężczyzn, którzy potrafią używać broni, żeby się zebrali, sierżancie. Jest ich masa, sierżancie! Mamy całą armię, sierżancie!
W taki sposób świat rozsypuje się w gruzy, myślał Vimes. Byłem wtedy młody i głupi, nie patrzyłem na to w taki sposób. Myślałem, że Keel prowadzi rewolucję. Ciekawe, czy on też tak myślał.
Ale ja chciałem tylko, żeby parę ulic było bezpiecznych. Chciałem utrzymać garstkę porządnych, niemądrych ludzi z daleka od otępiałych tłumów, bezmyślnych rebeliantów i zidiociałych żołnierzy. I naprawdę, naprawdę miałem nadzieję, że mi się uda.
Może mnisi mieli rację. Zmiana historii to jak stawianie tamy. Rzeka znajdzie drogę wokół niej.