Zobaczył w grupie rozpromienionego Sama. Kult bohatera, pomyślał. Coś takiego może uczynić człowieka ślepym.
— Były jakieś kłopoty? — zapytał Colona.
— Chyba nikt jeszcze nie wpadł na to, co tutaj robimy, sierżancie. Wszystko się dzieje na Siostrach Dolly i po tamtej stronie. Szarże kawalerii i co tam jeszcze… Zaraz, idą następni.
Strażnik na szczycie barykady dał sygnał. Vimes usłyszał jakiś ruch po drugiej stronie.
— Na oko to ludzie, którzy uciekają z Sióstr Dolly — uznał Colon. — Co mamy zrobić, sierżancie?
Trzymać ich na zewnątrz, pomyślał Vimes. Nie wiemy, kim są. Nie możemy wszystkich tu wpuszczać. Niektórzy na pewno sprawią kłopoty.
Problem polega na tym, że wiem, co się tam dzieje. Miasto przypomina kawałek piekła i nigdzie nie jest naprawdę bezpiecznie.
I wiem, jaką decyzję podejmę, bo patrzę, jak ją podejmuję.
Nie mogę uwierzyć. Stoję tam teraz — dzieciak, ciągle jeszcze gładki, różowy i pełen ideałów, który patrzy na mnie, jakbym był nie wiadomo jakim bohaterem. I nie ośmielę się nim nie być. Podejmę głupią decyzję, bo chcę dobrze wypaść przed samym sobą. I ciekawe, jak to wytłumaczyć komuś, kto nie wypił paru drinków.
— No dobrze, przepuśćcie ich — polecił. — Ale żadnej broni. Przekaż rozkaz.
— Zabrać ludziom broń? — Colon nie dowierzał.
— Zastanów się, Fred. Nie chcemy tu przecież Niewymownych, prawda? Ani żołnierzy w przebraniu. Ktoś musi poręczyć za każdego, komu pozwolimy nosić broń. Wolałbym nie zarobić mieczem z przodu i z tyłu równocześnie. I jeszcze jedno, Fred… Nie wiem, czy mam do tego prawo i pewnie długo się to nie utrzyma, ale jeśli o mnie chodzi, awansujesz na sierżanta. Każdy, kto chciałby podyskutować o tym dodatkowym pasku, może podyskutować ze mną.
Pierś Freda Colona, już teraz nabierająca tłuszczu, wypięła się mocno.
— Tak jest, sierżancie! Eee… Czy to znaczy, że nadal słucham pana rozkazów? Jasne. Jasne. Jasne. Nadal słucham pana rozkazów. Jasne.
— Nie przesuwaj już więcej barykad. Zablokuj zaułki. Utrzymaj tę linię. Vimes, pójdziesz ze mną. Potrzebny mi goniec.
— Ja nieźle ganiam, sierżancie — zgłosił się stojący gdzieś z tyłu Nobby.
— W takim razie chciałbym, Nobby, żebyś pobiegł na zewnątrz i sprawdził, co się teraz dzieje.
Sierżant Dickins okazał się młodszy, niż Vimes go zapamiętał, choć i tak niewiele już mu brakowało do emerytury. Zachował jednak sumiasty sierżancki wąs, wypomadowany na sztywno i ewidentnie farbowany, oraz właściwą sierżancką sylwetkę, utrzymywaną nieujawnianymi metodami gorseciarskimi. Wiele lat przesłużył w wojsku, jak przypominał sobie Vimes, choć przybył do Ankh-Morpork z Llamedos. Strażnicy odkryli to, ponieważ wyznawał jakąś religię druidyczną o doktrynie tak surowej, że nie używali nawet megalitów. I był absolutnie przeciwny przeklinaniu. To poważny kłopot dla sierżanta. W każdym razie byłby poważny, gdyby sierżanci nie mieli takiego talentu do improwizacji.
Obecnie przebywał na Radosnym Mydle — przedłużeniu Kablowej. I miał tam całą armię.
Nie wyglądała na armię. Żadne dwie sztuki broni nie były takie same, a większość nie była nawet w ścisłym sensie bronią. Vimes zadrżał, gdy cofnął się pamięcią — a raczej skoczył pamięcią naprzód — do różnych rodzinnych awantur, do których wzywano go przez lata. Kiedy ktoś go atakował bronią w ścisłym sensie, przynajmniej wiedział, czego może się spodziewać. To broń w nieścisłym sensie sprawiała, że młodzi rekruci robili w portki ze strachu. Były tu tasaki do mięsa przywiązane do drągów. Były długie zaostrzone pręty i rzeźnickie haki.
Cóż, w tej okolicy żyli drobni kupcy, tragarze, rzeźnicy i robotnicy portowi. Wskutek tego przed Vimesem stali teraz w nierównych szeregach ludzie, którzy każdego dnia, spokojnie i legalnie, pracowali ostrzami i kolcami, przy jakich zwykły miecz wyglądał niczym szpilka do dziewczęcego kapelusza.
Była też klasyczna broń. Ludzie wracali z wojen ze swoimi mieczami albo halabardami. Broń? Na bogów, panie władzo, ależ skąd! To pamiątka. Miecz służył pewnie do grzebania w kominku, halabarda pełniła służbę jako wspornik jednego końca sznura do prania, a ich właściwe zastosowanie zostało zapomniane…
…aż do teraz.
Vimes patrzył na całą tę stal. Aby wygrać bitwę, ci ludzie musieliby tylko stać w miejscu. Gdyby wrogowie atakowali ich z dostateczną siłą, w końcu wyszliby po drugiej stronie w formie mielonego mięsa.
— Niektórzy to emerytowani strażnicy, sah — poinformował szeptem Dickins. — Sporo w tym czy innym okresie służyło w regimentach. Jest paru młodych, którzy chętnie zobaczyliby trochę akcji, wie pan, jak to jest. Co pan myśli?
— Na pewno bardzo bym nie chciał z nimi walczyć — odparł Vimes.
Co najmniej czwarta część tych ludzi miała siwe włosy, a kilku używało broni, by się podeprzeć.
— Właściwie to nie chciałbym być odpowiedzialny za wydanie im rozkazu. Jeśli powiem „w tył zwrot”, posypią się kończyny.
— Są bardzo zdecydowani, sah.
— Przyznaję. Ale nie chcę tu wojny.
— Och, nie zajdzie tak daleko, sah — uspokoił go Dickins. — W swoim czasie widziałem już kilka barykad. To się zwykle kończy pokojowo. Ktoś nowy przejmuje rządy, ludzie się nudzą, każdy wraca do domu. I tyle.
— Ale Winder to wariat — przypomniał Vimes.
— Niech pan mi pokaże jednego, który nie był, sah — odparł Dickins.
Mówi mi „sir”, pomyślał Vimes. A w każdym razie „sah”. A jest starszy ode mnie. Zresztą co tam, mogę przecież zrobić to jak należy.
— Sierżancie — powiedział. — Wybierzecie dwudziestu swoich najlepszych ludzi, którzy byli już w bitwie. Ludzi, którym ufacie. Mają stanąć przy Bramie Rzeźnej i być czujni.
Dickins się zdziwił.
— Ale ona jest zamknięta sztabą, sah. W dodatku to całkiem za nami. Myślałem, że…
— Do bramy, sierżancie — upierał się Vimes. — Mają pilnować, żeby nikt się nie zakradł i nie zdjął sztaby. Wzmocnicie też posterunki na mostach. Rozłożycie kolczatki, potykacze… Gdyby ktoś próbował dostać się do nas przez most, chcę, żeby było mu naprawdę trudno. Zrozumiano?
— Wie pan o czymś, sah? — zapytał Dickins, przechylając głowę na bok.
— Powiedzmy tyle, że staram się myśleć jak nieprzyjaciel — odparł Vimes.
Zbliżył się o krok i zniżył głos.
— Znasz trochę historię, Dai. Nikt, kto ma choć uncję rozsądku, nie atakuje barykady od frontu. Trzeba poszukać słabych punktów.
— Przecież są tam jeszcze inne bramy, sah — zauważył z powątpiewaniem Dickins.
— Tak, ale jeśli wybiorą Rzeźną, trafią na Wiązów i mają przed sobą długi, przyjemny galop prosto w miejsce, gdzie się ich nie spodziewamy.
— Ale… pan się ich spodziewa, sah.
Vimes rzucił mu tępe spojrzenie, które sierżanci tak sprawnie potrafią rozszyfrować.
— Załatwione, sah! — zawołał radośnie Dickins.
— Chcę jednak, żeby waszych ludzi widziało się na barykadach — dodał Vimes. — I kilka patroli, które będą mogły się przemieszczać w razie jakichś problemów. Sierżancie, wiecie, jak się do tego zabrać.
— Oczywiście, sah. — Dickins zasalutował sprężyście i wyszczerzył zęby.
Odwrócił się do zebranych obywateli.
— No dobra, zgrajo! — huknął. — Wiem, że niektórzy służyli w regimentach! Ilu zna „Wszystkie małe aniołki”?
W górę uniosło się kilka pamiątek, z kategorii tych groźniejszych.
— Bardzo dobrze! Mamy już chór! No więc to jest piosenka żołnierska, jasne? Wy nie wyglądacie jak żołnierze, ale na bogów, dopilnuję, żebyście śpiewali jak oni! Złapiecie słowa po drodze! W prawo zwrot! Naprzód marsz! „Wszystkie małe aniołki się wznoszą, się wznoszą! Wszystkie małe aniołki się wznoszą wnet!”. Śpiewać, matczyne syny!