Выбрать главу

Maszerujący podchwytywali piosenkę od tych, którzy już ją znali.

— „A jak one się wznoszą, się wznoszą, się wznoszą? Jak one się wznoszą, się wznoszą wnet?”.

— „One się wznoszą głowami, głowami, głowami…” — śpiewał Dickins, skręcając za róg.

Vimes słuchał, jak refren cichnie w dali.

— Ładnie — stwierdził młody Sam.

— To stara wojskowa piosenka — wyjaśnił Vimes, bo przypomniał sobie, że chłopak słyszy ją po raz pierwszy.

— Naprawdę, sierżancie? Przecież jest o aniołkach.

Zgadza się, pomyślał Vimes. I zdziwiłbyś się, jakie części ciała podnoszą te aniołki w następnych zwrotkach. Prawdziwa żołnierska piosenka, sentymentalna, ale z nieprzyzwoitymi kawałkami.

— Jeśli dobrze pamiętam, śpiewali ją po bitwach — powiedział. — Widziałem, jak starzy ludzie płakali przy tym — dodał.

— Czemu? Brzmi dość wesoło.

Przypominali sobie, z kim jej już nie śpiewają, pomyślał Vimes. Jeszcze to zrozumiesz.

Po pewnym czasie wróciły patrole. Major Mountjoy-Standfast miał dość rozsądku, by nie żądać pisemnych raportów. Za długo to trwało i pisownia nie była idealna. Żołnierze kolejno opowiadali, co widzieli. Czasami kapitan Wrangle, który wytyczał coś na mapie, gwizdał cicho.

— Wielki teren, sir. Naprawdę! Mają tam za barykadami prawie ćwierć miasta!

Major potarł czoło i zwrócił się do kawalerzysty Gabitassa, ostatniego, który wrócił i zadał sobie wiele trudu, by zdobyć najwięcej informacji.

— Wszystkie tworzą taką jakby linię, sir. No więc podjechałem do jednej na Bohaterów, bez hełmu i niby po służbie, i zapytałem, co się tam dzieje. Jakiś człowiek krzyknął z góry, że wszystko dobrze, bardzo dziękują, i że skończyli na razie wszystkie barykady. Spytałem, co z prawem i porządkiem, a oni na to, że mają pod dostatkiem i dziękują.

— Nikt do was nie strzelał?

— Nie, sir. Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć o naszej okolicy. Ludzie rzucali we mnie kamieniami, a jakaś starsza pani wylała na mnie z okna noc… naczynie. Ehm… Jest coś jeszcze, sir. No…

— Mówże, człowieku!

— Ja, tego… Chyba poznałem paru ludzi. Na barykadach. Oni, no… To byli nasi ludzie, sir…

Vimes zamknął oczy w nadziei, że może świat zmieni się na lepsze. Ale kiedy je otworzył, świat nadal mu przesłaniała różowa twarz dopiero-co-sierżanta Colona.

— Fred — powiedział. — Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałeś kluczowe założenie. Żołnierze to są ci drudzy, Fred. I zostają na zewnątrz, poza barykadą. Jeśli znajdą się po tej stronie, Fred, to realnie rzecz biorąc, nie mamy już żadnej barykady. Rozumiesz?

— Tak, sir. Ale…

— Chcesz się na jakiś czas zaciągnąć, Fred. Sam się wtedy przekonasz, że w wojsku naprawdę bardzo pilnują, żeby każdy wiedział, kto jest po naszej stronie, a kto nie, Fred.

— No tak, sir, ale oni…

— Pomyśl… Jak długo się znamy?

— Dwa albo trzy dni, sir.

— Eee… rzeczywiście. No tak. Jasne. Wydaje się, że o wiele dłużej. No więc dlaczego, Fred, przychodzę tutaj i odkrywam, że wpuściłeś chyba cały pluton? Mam nadzieję, że nie próbowałeś znowu myśleć metafizycznie, co?

— To się zaczęło od brata Billy’ego Wigleta, sir — tłumaczył nerwowo Colon. — A z nim przyszło paru jego kolegów. Wszyscy z tej okolicy. I jest też chłopak, z którym Nancyball się wychowywał, i taki jeden, który jest synem sąsiada Waddy’ego i Waddy chodził z nim na piwo, no i…

— Ilu, Fred? — przerwał ze znużeniem Vimes.

— Sześćdziesięciu, sir. Może teraz już o kilku więcej.

— I nie przyszło ci do głowy, że mogą być elementem jakiegoś sprytnego planu?

— Nie, sierżancie, wcale. Bo jakoś nie widzę, żeby Wally Wiglet należał do sprytnego planu, sierżancie, a to dlatego, że nie jest on wielkim myślicielem, sir. Przyjęli go do regimentu dopiero wtedy, kiedy ktoś wymalował L i P na jego butach. Bo wie pan, my ich znamy, sierżancie. Większość chłopaków zaciągnęła się na trochę, żeby wyrwać się z domu i może pokazać tym zagranicznym ofermom, kto tu rządzi. I nie spodziewali się, że w ich własnym mieście staruszki będą na nich pluły, sierżancie. To może naprawdę człowieka złamać. No i rzucanie w niego brukowcami też, naturalnie.

Vimes się poddał. To wszystko była prawda.

— Dobrze — zgodził się. — Tylko że jeśli tak dalej pójdzie, wszyscy będą po naszej stronie barykady, Fred.

Ale istnieją przecież gorsze rozwiązania, pomyślał.

Na ulicach zapłonęły ogniska. Wyniesiono trochę garnków. Jednak większość ludzi zajmowała się tradycyjną ankhmorporską rozrywką, to znaczy kręceniem się po ulicach, żeby zobaczyć, co jeszcze może się stać.

— Co jeszcze może się stać, sierżancie? — zapytał Sam.

— Myślę, że zaatakują w dwóch miejscach — odparł Vimes. — Kawaleria wyjedzie za miasto i spróbuje wrócić przez Bramę Rzeźną, bo to się wydaje najłatwiejsze. A piechota i… i reszta straży, która nie przeszła na naszą stronę, pewnie pod osłoną ciemności przekradnie się przez Bezprawny Most.

— Jest pan pewien, sir?

— Całkowicie — zapewnił Vimes.

W końcu przecież to już się zdarzyło… czy jakoś tak…

Rozmasował grzbiet nosa. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio spał, naprawdę spał, a nie drzemał albo był nieprzytomny. Zdawał sobie sprawę, że jego myślenie zaczyna się trochę rozmywać na brzegach. Ale wiedział, jak przełamano barykady przy Kopalni Melasy. Podręczniki historii opisywały to jednym zdaniem, lecz je zapamiętał. Oblężenia, których nie pokonała zdrada, padały zawsze z powodu jakiejś małej furtki na tyłach. To był fakt historyczny.

— Mamy jeszcze godzinę czy dwie — powiedział. — Nie jesteśmy aż tak ważni. W okolicy panuje spokój. Dopiero kiedy zaczną się zastanawiać dlaczego, wtedy śmieci się rozsypią.

— Wielu ludzi się tutaj przedostaje, sierżancie. Niektórzy z naszych mówią, że z daleka słyszeli krzyki. Ludzie ciągle przychodzą. Tam są kradzieże i wszystko inne…

— Młodszy funkcjonariuszu…

— Tak, sierżancie?

— Pamiętacie, kiedy chcieliście przyłożyć maczugą temu draniowi od tortur, a ja was powstrzymałem?

— Tak, sierżancie.

— Właśnie dlatego, mój chłopcze. Kiedy my się załamiemy, wszystko się załamie.

— No tak, sierżancie, ale pan też czasem wali kogoś w głowę.

— Interesująca uwaga, młodszy funkcjonariuszu. Logiczna i przemyślana, wygłoszona czystym tonem, piekielnie bliskim bezczelności. Ale jest wielka różnica…

— A jaka, sierżancie?

— Sam to odkryjesz — odparł Vimes.

I pomyślał: odpowiedź brzmi „Bo ja to robię”. Przyznaję, nie jest najlepsza, bo tacy jak Carcer też jej używają, lecz tak naprawdę do tego wszystko się sprowadza. Oczywiście, walenie w głowę powstrzymuje mnie również przed zakłuciem ich nożem, a szczerze mówiąc — i ich przed zakłuciem mnie. To też dość istotne.

Doszli do wielkiego ogniska na środku ulicy. Na ogniu bulgotał kocioł, a ludzie z miskami stali w kolejce.

— Nieźle pachnie — zwrócił się Vimes do osobnika, który wielką chochlą mieszał powoli w kotle. — Ach, to ty… panie Dibbler.