— Gadaj zaraz o Keelu! — krzyknął major.
— Wie pan co, majorze? Może lepiej zostawić takie sprawy fachowcom? — odezwał się ktoś.
Major uniósł wzrok. Do namiotu wszedł Carcer ze swoimi ludźmi. Znów się uśmiechał.
— Złapaliście sobie jeńca, jak widzę — stwierdził. Podszedł bliżej i przyjrzał się Nobby’emu. — To na pewno jakiś prowodyr, nie ma co. Zaczął gadać? Jakoś mi się nie wydaje. Żeby wydobyć z takich chłopaczków najlepsze sekrety, potrzebne jest specjalne przeszkolenie, haha.
Wsunął dłoń do kieszeni. Kiedy ją wyjął, kostki palców otaczał mosiądz.
— No więc, mój mały… — zaczął. Żołnierze przyglądali mu się ze zgrozą. — Wiesz, kim jestem, prawda? Jestem z Sekcji Specjalnej. I widzę was teraz dwóch. Pierwszy to wesoły chłopak, który ma zamiar pomóc prawowitym władzom w ich sprawach, a drugi to pyskujący łobuz, który próbuje być sprytny. Jeden z tych chłopców ma przyszłość przed sobą i wszystkie zęby. A teraz pewien zabawny fakt na mój temat: mam takie swoje przyzwyczajenie, że nigdy nie zadaję pytania po raz drugi. No więc… nie jesteś przestępcą, prawda?
Nobby wielkimi, przerażonymi oczami wpatrywał się w kastet. Pokręcił głową.
— Robisz to, co musisz, żeby przeżyć, tak?
Nobby przytaknął.
— I właściwie myślę, że byłeś całkiem porządnym chłopcem, dopóki nie spotkałeś tych rebeliantów. Śpiewałeś hymny i takie tam…
Nobby kiwnął głową.
— Ten człowiek, który przedstawia się jako sierżant Keel, jest prowodyrem buntu, tak?
Nastąpił moment wahania, a potem Nobby podniósł rękę.
— Eee… Każdy robi to, co on powie. To jest to samo? — zapytał.
— Tak. Ma charyzmę?
Nobby wciąż patrzył na kastet.
— Eee, no… nie wiem. Nie słyszałem, żeby dużo kaszlał.
— A o czym rozmawiają ludzie za barykadami, mój mały?
— No… o Wolności i Prawdzie, i Sprawiedliwości, i innych — odparł Nobby.
— Aha! Buntownicze gadanie! — Carcer się wyprostował.
— Tak? — zdziwił się major.
— Może mi pan wierzyć, majorze. Jeśli spotka pan grupę ludzi używających takich słów, to planują coś niedobrego. — Carcer zerknął na Nobby’ego. — Tak się zastanawiam, czy nie mam w kieszeni jakiejś nagrody dla grzecznego chłopca… O, jest… czyjeś ucho. Jeszcze ciepłe. Trzymaj, mały!
— Ojej… Dzięki!
— A teraz uciekaj daleko stąd, bo ci flaki wypruję.
Nobby wybiegł.
Carcer stanął nad rozpostartą na stole mapą.
— Och, planujecie wycieczkę. To miłe. Nie chcemy przecież rozzłościć buntowników, prawda? Czemu pan nie atakuje, majorze, do wszystkich demonów?
— Przecież oni nie…
— Traci pan żołnierzy, którzy do nich przechodzą! Opanowali już czwartą część miasta! A pan chce się zakradać od tyłu. Przez most, jak widzę, a potem ulicą Wiązów. Dyskretnie, znaczy. Jakby się pan wystraszył! — Carcer walnął pięścią w stół.
Major aż podskoczył.
— Nie boję się nikogo! — skłamał.
— Pan teraz uosabia miasto! — oświadczył Carcer. Kropelka piany pojawiła się w kąciku jego ust. — Oni się skradają. Pan nie. Pan jedzie do nich otwarcie i posyła ich do piekła, oto co pan robi! Oni wykradają panu ulice! Pan je odbiera! Oni postawili się poza prawem! Pan niesie prawo do nich!
Odstąpił. Maniakalna wściekłość zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.
— Taka jest moja rada — powiedział. — Oczywiście panowie sami najlepiej się znają na swojej pracy. Ja i ci z moich chłopców, którzy pozostali, idziemy walczyć. Jestem pewien, że ich lordowskie moście będą zadowoleni ze wszystkiego, co panów zdaniem dało się zrobić.
Wyszedł. Niewymowni ruszyli za nim.
— Ehm… Dobrze się czujesz, Clive? — zaniepokoił się kapitan.
Widział jedynie białka oczu majora.
— Co za okropny człowiek — stwierdził cicho major.
— No… Tak, oczywiście. Z drugiej strony…
— Tak, tak, wiem. Nie mamy wyboru. Otrzymaliśmy rozkazy. Ten… ten śmierdziel ma rację. Jeśli rankiem ta przeklęta barykada nadal będzie tam stała, to koniec z moją karierą. Twoją również. Pokaz siły, twarda walka, nie brać jeńców… tyle mówią rozkazy. Durne rozkazy.
Westchnął.
— Przypuszczam, że moglibyśmy odmówić… — zastanowił się kapitan.
— Oszalałeś? I co potem? Nie bądź głupi, Tom. Zbierz ludzi, każ zaprzęgać woły…Jeśli już trzeba, zróbmy z tego niezłe przedstawienie. I miejmy to za sobą.
Ktoś nim potrząsnął. Vimes otworzył oczy i spojrzał na własną twarz, młodszą, mniej pooraną zmarszczkami i bardziej przestraszoną. — Co?
— Sprowadzili machiny oblężnicze, sierżancie! Nadchodzą ulicą, sierżancie!
— Co? To kretyństwo! Tam jest najwyższa barykada! Paru ludzi może jej bronić!
Poderwał się na nogi. To musi być manewr odciągający! Ale głupi manewr! Akurat tutaj Waddy z kolegami ustawili w poprzek dwa ciężkie wozy, które stały się jądrem solidnego muru z drewna i rupieci. Pozostało tylko wąskie, niskie przejście, żeby ludzie mogli się przedostać. Wkraczali do Republiki Ulicy Kopalni Melasy z głowami na wysokości odpowiedniej dla delikatnego stuknięcia, gdyby okazali się żołnierzami. W tej chwili cisnęli się tamtędy jak szczury.
Vimes wspiął się na barykadę i wyjrzał na zewnątrz. Z przeciwnego końca ulicy, otoczona płonącymi pochodniami, zbliżała się wielka ściana metalu. Tyle tylko dało się zobaczyć w mieście bez świateł. Ale wiedział, co to takiego.
Nazywano ją Grubą Martą i była zamocowana na ciężkim wozie. Widywał już takie machiny. Za wozem idą pewnie dwa woły, które je pchają. Ściany nie są z litego metalu, stanowią jedynie zewnętrzną powłokę, by obrońcy nie mogli podpalić drewnianych desek pod spodem. A wszystko służy tylko jako osłona dla ludzi, którzy — w tym przytulnym schronie — trzymają wielkie i ciężkie haki na długich łańcuchach…
Zaczepią je o barykadę, odwrócą woły w zaprzęgu, może dodadzą jeszcze czwórkę zwierząt, a wtedy wszystko, co zostało zbudowane z drewna, się rozpadnie.
Pomiędzy wozem a barykadą, próbując uciec przed zgnieceniem, kłębiła się masa przerażonych ludzi.
— Ma pan jakieś rozkazy, sierżancie? — zapytał Colon. Podciągnął się obok Vimesa. Spojrzał na ulicę. — O rany…
— Tak. W takich chwilach przydaje się w straży parę trolli — stwierdził Vimes. — Myślę, że Detr…
— Trolli? Ha, nie pracowałbym z żadnym trollem — oświadczył Colon. — Za tępe są, żeby słuchać rozkazów.
Pewnego dnia się przekonasz, pomyślał Vimes.
— No dobra — powiedział. — Każdy, kto nie ma albo nie powinien mieć broni, niech się wycofa jak najdalej. Wyślij Dickinsowi wiadomość, że potrzebujemy tu wszystkich, których może przysłać, ale… Czekaj!
Co się zdarzyło poprzednio? Były liczne akcje przeciwko barykadom, lecz miały tylko odwrócić uwagę, kiedy kawaleria zachodziła ich od zewnątrz. Czegoś takiego jednak nie pamiętał.
Popatrzył na zbliżającą się machinę. Pod krawędzią kołyszącej się ściany, po drugiej stronie, była zwykle wąska półka dla kuszników, którzy mieli stamtąd strzelać do każdego, kto próbowałby przeszkadzać oddziałowi burzącemu. I teraz, w zdradzieckim, migotliwym blasku pochodni Vimes dostrzegał tam twarz Carcera. Nawet z tej odległości było w jej wyrazie coś przeraźliwie znajomego.
Swing nie żył. A kiedy w ogólnym zamieszaniu wszyscy biegali bez celu, człowiek stanowczy mógł dostać się na szczyt dzięki samemu tupetowi. Mnie się przecież udało, pomyślał Vimes.