– Susan? Tu Jim. Jak ci minął dzień? Zachowywali się w porządku?
– Och, pewnie… byli bez zarzutu. Ale nie przerobiliśmy Wallace'a Stevensa. Mieliśmy coś w rodzaju dyskusji.
– Susan, to bardzo ważne, żeby skończyli pracę nad Wallace'em Stevensem. To część ich egzaminu śródsemestralnego.
– Jasne, ale… sam wiesz.
– No, właśnie nie wiem. Wyraźnie poprosiłem cię o dopilnowanie zakończenia tej pracy. Posłuchaj… słuchasz mnie?
– Nie mam innego wyjścia, tak głośno krzyczysz.
– Wracam jutro… pewnie pod wieczór. Gdybyś mogła zastąpić mnie jeszcze podczas jutrzejszej lekcji…
– Oczywiście. Już nawet coś zaplanowaliśmy. Jestem pewna, że będziesz zadowolony.
– Co? Co zaplanowaliście?
– To był pomysł Rafaela. Czyż on nie jest cudowny? Powiedział, że musimy ochronić wszystkich twoich uczniów przed Lękiem, zgadza się? I musimy zrobić to jak najszybciej, zgadza się?
– Mów dalej – ponaglił ją Jim, spoglądając z niepokojem na Porfiria.
– Zaproponował, żeby cała klasa pojechała jutro wieczorem po szkole do misji Santa Ysabel; odprawimy tam pewien egzorcyzm dla wszystkich uczniów za jednym zamachem. W ten sposób wszyscy razem pozbędziemy się Lęku na zawsze.
– Susan. posłuchaj mnie, Rafael nie jest tym, za kogo się podaje.
– Nie bądź śmieszny! Jest taki pomocny. Czuje się przy nim taką… ulgę, wiesz. Jest bardzo dojrzały jak na chłopaka w jego wieku.
– Susan, nie wolno ci dopuścić do tego, by którykolwiek z tych dzieciaków zbliżył się do misji, kościoła albo kaplicy. Słyszysz? Rafael wcale nie jest uczniem. Zjawił się w West Grove poszukując dusz. Tak, dusz, Susan, to właśnie powiedziałem. Wszystko wytłumaczę po powrocie. Ale cokolwiek się stanie, nie zabieraj ich na poświęconą ziemię.
Och, Jim, nie bądź taki śmieszny. To mogłoby rozwiązać wszystkie nasze problemy.
– Susan, nigdzie ich nie zabieraj.
W słuchawce stuknęło i rozmowa została przerwana. Raz za razem Jim wybierał numer Susan, lecz linia była ciągle zajęta.
– Co się stało? – zainteresował się Porfirio, więc Jim opowiedział mu o zaproponowanym przez Rafaela egzorcyzmie.
– Musi pan uczynić wszystko, co w pańskiej mocy, by ich powstrzymać.
W pokoju robiło się coraz mroczniej, Jim usłyszał odgłos niedalekiego grzmotu.
– Jeszcze jedna burza – stwierdził Porfirio i podszedł do okna, by zamknąć okiennice. – Wygląda na to, że bogowie są dziś niespokojni.
Jim zrezygnował z telefonowania do Susan i zamiast tego wybrał domowy numer doktora Ehrlichmana. Dyrektor odebrał telefon. Jęcz ledwie powiedział: „Słucham?", w słuchawce zatrzeszczało wskutek bliskiego wyładowania. Coś pstryknęło i telefon ogłuchł. Jim postukał w widełki, lecz to nie pomogło. Porfirio odebrał od niego słuchawkę i ponuro słuchał panującej w mej ciszy.
– Domyślam się, że strzeliły bezpieczniki w centrali telefonicznej. Albo przewody zostały zerwane. To zdarza się dosyć często.
– W takim razie muszę dostać się na lotnisko.
– To nie ma sensu. Nie będzie już żadnych lotów, nie dziś wieczór.
– Są tu jakieś prywatne samoloty?
Kolejnej oślepiającej błyskawicy towarzyszył tak ogłuszający grzmot, że Jim ledwie słyszał słowa Porfiria:
– …na pewno nie w taką pogodę. Pozostaje panu czekać do jutra. O siódmej rano ma pan Jot do Mexico City. Zdąży pan do Los Angeles na czas, by przeszkodzić w zabraniu pańskich uczniów do misji.
– No, to już zupełnie inna sprawa – odparł Jim. -Jeśli Rafael Diaz naprawdę jest Xipe Totekiem… ale o czym my tu właściwie rozmawiamy? O nieśmiertelnej istocie krążącej po świecie od co najmniej szesnastego wieku! Jak miałbym powstrzymać coś takiego przed zrobieniem czegokolwiek?
– Hiszpańscy konkwistadorzy dali sobie z tym radę, panie Rook, chociaż nie wiem dokładnie jak. W moich książkach znalazłem tylko to, że Xipe Totec został obezwładniony przez potęgę Kościoła. Nie potrafię panu powiedzieć, co to oznacza. Zapraszam pana do przenocowania pod moim dachem oraz do przejrzenia mojej biblioteki, bo może kryje jeszcze jakieś użyteczne wskazówki.
– Jest pan bardzo hojny – zauważył Jim.
– W obliczu prawdziwego zła wszyscy ludzie muszą sobie pomagać ze wszystkich sił.
Grzmiało i padało przez całą noc, a rankiem wiatr wzmógł się do huraganu. Palmy uderzały o ścianę domu, zdzierając liliowe pnąc/a. Telefon dalej milczał, prądu również nie było, tak więc na śniadanie musieli zadowolić się figami, chlebem i sokiem pomarańczowym.
Okiennica na piętrze łomotała uporczywie, gdy kończyli posiłek.
– El Nino – powiedział Porfirio. – Pokręcony system pogodowy, który nazywają „dzieciakiem". Zapowiadano, że w tym roku będzie szczególnie ciężko.
– Wolałbym, aby ten dzieciak nie wybrał sobie na zabawę właśnie dzisiejszego dnia.
Po śniadaniu Porfirio spróbował zawieźć Jima na lotnisko. Wiatr był tak porywisty, że mercedesem rzucało na boki, od krawężnika do krawężnika. Przejechali mniej niż milę, gdy natknęli się na dwa wielkie drzewa tarasujące drogę. Policjant owinięty przeciwdeszczowym poncho pośpieszył im na spotkanie, krzyżując ręce. Porfirio opuścił boczna szybę i do wnętrza samochodu wdarły się strugi deszczu.
– Droga jest kompletnie zablokowana – oznajmił policjant. – Musicie zawrócić.
– Mój przyjaciel musi dotrzeć na lotnisko. To sprawa nie cierpiąca zwłoki.
– Przykro mi. Może mi pan zaufać, dopóki wiatr nie przycichnie, z Campeche nie odleci żaden samolot.
Porfirio zawrócił samochód i niespiesznie pojechali z powrotem drogą zasypaną gałęziami. Po dotarciu do domu okazało się, że włączono prąd, lecz telefony w dalszym ciągu nie działały. Gospodyni Porfiria zaparzyła im kawy, którą postanowili wypić w mrocznej bibliotece.
– Nie do wiary – stwierdził Jim. – Początek dwudziestego pierwszego wieku, a my siedzimy tutaj, kompletnie odcięci od cywilizacji.
– Siły natury zawsze będą władne nas pokonać – odparł Porfirio. – Powinniśmy znacznie bardziej liczyć się z nimi. Na przykład taki Xipe Totec. Nawet nie próbuję zgadywać jakim cudem ta istota tak długo istnieje. Jeśli pomyśli się, że nasze życie trwa siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat… a on żyje wiek za wiekiem, porywając setkami ludzkie dusze. W rzeczy samej niezwykle przerażająca istota.
Podczas gdy mówił, wiatr wyrwał z zawiasów okiennicę na piętrze. Upadła z trzaskiem na podwórze i potoczyła się po kamieniach.
O drugiej po południu telefon ożył. Jim niezwłocznie zatelefonował do doktora Ehrlichmana.
– O co chodzi, Jim? Jestem raczej zajęty.
– Przepraszam, doktorze Ehrlichman, ale to bardzo ważna sprawa. Susan planuje zabrać drugą klasę specjalną na wycieczkę dziś po zajęciach.
– Bardzo dobry pomysł. Dokąd jadą?
– Do misji Santa Ysabel, na wybrzeżu.
– Bardzo dobrze. Chwalebne. To interesujące miejsce z historycznego punktu widzenia.
– Doktorze Ehrlichman, nie wolno im tam jechać.
– Nie rozumiem cię, Jim. Dlaczego?
– Jeśli tam pojadą, znajdą się w wielkim niebezpieczeństwie. To coś, co zabiło Fynie McFeagh… hmm, jest bardzo prawdopodobne, że ukrywa się w misji, czeka tam na nich. Możemy stracić całą klasę.
Po drugiej stronie zapadło znaczące milczenie.
– Dysponuje pan jakimiś dowodami na poparcie tego twierdzenia? – zapytał Ehrlichman.
– Tak. Jestem w Meksyku, rozmawiałem właśnie z jednym z najznakomitszych znawców kultury Majów. Jest głęboko przekonany, że jeśli moi uczniowie pojadą do misji Santa Ysabel, według wszelkiego prawdopodobieństwa zostaną zmasakrowani.