Выбрать главу

– Ale mówił pan, że na Susan można całkowicie polegać. Dał mi pan słowo.

– To było. zanim przyjechałem do Meksyku i dowiedziałem się tego, czego się dowiedziałem.

– W takim razie dobrze. Porozmawiam z Susan i powiem jej, żeby odłożyła tę wyprawę.

Dziękuję, doktorze Ehrlichman. Nawet pan nie wie, jaki jestem panu za to wdzięczny.

Zatelefonował na lotnisko, gdzie poinformowano go – po hiszpańsku – że burza już przeszła, a wiatr ucichł na tyle, że planowe loty wznowione będą o trzeciej po południu. Samolot do Mexico City odlatywał pięć po czwartej.

– Proszę zarezerwować mi miejsce na jego pokładzie – polecił Jim.

Porfirio podszedł do niego i chwycił go za ramię.

– Życzę ci bezpiecznej podróży, przyjacielu; i powodzenia w starciu z Xipe Totekiem. Zawsze pamiętaj, że to demon, nie człowiek, bez względu na wygląd. Hiszpanie popełnili ten właśnie błąd. Złapali go, i owszem, ale jego słowa były tak przekonujące, że oczyścili demona z zarzutu morderstwa. Kiedy stanął przed duchownymi i cytował im Biblię, sprawił, że zwątpili w podstawy swej wiary. Proszę nigdy nie wątpić w to, w co pan wierzy, panie Rook. Nie wątpić w prawdziwość rzeczy, które widzi pan na własne oczy i uważa za prawdziwe.

Pojechali na lotnisko. Wciąż jeszcze wiało, lecz połamane drzewa usunięto już na pobocze. Przestało też padać. 737 linii Air Yucatan czekał na płycie, pomrukując silnikami…

Jim wiedział, że nigdy już tu nie powróci. Miał świadomość, że kiedy stawi czoło demonowi, być może nie przeżyje tego spotkania. Lecz bez względu na te obawy, ścisnął dłoń Porfiria i rzekł:

– Do zobaczenia następnym razem, zgoda?

Porfirio uśmiechnął się i skinął głową. Jim przeszedł przez pas startowy i wspiął się po schodach do samolotu.

W pamięci utkwiła mu mała postać Porfiria stojącego na płycie lotniska w białym garniturze i panamie, z rękoma w kieszeniach. 737 podkołował na pas startowy i wzbił się w ołowiane, płaczące niebo.

Jim spróbował zatelefonować do Susan z Mexico City, Jęcz linia była zajęta. Zamierzał skontaktować się jeszcze raz z Ehrlichmanem, ale zapowiedziano jego lot, więc musiał odłożyć słuchawkę i popędzić do bramy. Zdążył w ostatnim momencie przed jej zamknięciem. Słońce zachodziło już, gdy przelatywali nad Guadalajarą i Zatoką Kalifornijską; niebo miało kolor purpury i pomarańczy, burzowe chmury spiętrzały się na zachodzie. Gdzieś nad Sonorą samolot wpadł w turbulencję. Staruszek siedzący obok Jima złapał go za ramię i powiedział „Nie bój się, synu", choć widać było, że to właśnie on jest bardziej przerażony z nich dwóch.

Dokładnie o dziewiątej trzynaście wyszedł przed terminal lotniska LAX w Los Angeles i odszukał na parkingu swojego różowego Jincolna. Z piskiem opon przejechał przez punkt kontrolny i pognał na północ w dół Sepulveda Boulevard. Odczuwał wyłącznie tępą pulsującą panikę, a przed oczyma stały mu twarze uczniów z jego klasy: Dolly Ausgarde, flirtująca i rozbrykana w swych króciutkich sukienkach; Dean Krauss w spranej bluzie adidasa; Nevile Briscoe, dumnie kroczący szkolnymi korytarzami, jak gdyby nie urodził się jeszcze lepszy raper od niego; Stanley Ciotta, nieśmiały i posłuszny, w okularach a la Clark Kent; Charlene Schloff, wstydząca się swej tuszy, lecz o szczerozłotym sercu. Przed dom zajechał za sześć dziesiąta. Wbiegł po schodach na piętro, lecz gdy otworzył drzwi, przekonał się, że w środku jest ciemno i pusto. Ani śladu Susan. Ani śladu kota niegdyś noszącego imię Tibbles. W progu swego mieszkania stanął Myrlin w czapce baseballowej i purpurowej kamizelce bez rękawów; sztylet w jego uchu huśtał się dziko.

– Szukasz czegoś?

– Mojej przyjaciółki.Widziałeś ją dzisiaj?

– A, chodzi ci o kobietę, z którą dzielisz mieszkanie? – upewnił się Myrlin głosem aż nabrzmiałym od niewypowiedzianych aluzji. – W ogóle jej dziś nie widziałem, Jim.

– Przykro mi.

– Nie jesteśmy… – zaczął Jim, lecz zaraz uświadomił sobie, iż marnuje czas na tłumaczenie się przed kimś pokroju Myrlina. Wrócił do mieszkania i zatelefonował do szkoły West Grove. Telefon dzwonił i dzwonił, aż w końcu Jim usłyszał rozespany głos.

– Szkoła West Grove, przy telefonie woźny Henry.

– Henry, tu Jim Rook. Widziałeś dzisiaj drugą klasę specjalną?

– Pewnie, panie Rook. Pojechali na wycieczkę. Wzięli autokar i w ogóle.

– Kiedy to było, Henry?

– Dzisiaj.

– Wiem, że dzisiaj. Ale o której?

– Nie wiem… o ósmej, może wpół do dziewiątej.

Jim wciąż jeszcze rozmawiał z Henrym, kiedy usłyszał uderzenie w drzwi. Był przekonany, że zamknął je za sobą na klucz. Zawsze tak robił, siłą przyzwyczajenia. Drzwi zadrżały ponownie, więc odłożył słuchawkę i podszedł do nich.

Były zamknięte, bez dwóch zdań. Ale coś na nie napierało – coś wielkiego i ciężkiego. Jim zbliżył się jeszcze trochę i zawołał:

– Hej? Kto tam, do ciężkiej cholery? Proszę nie dobijać się do moich drzwi!

W tym momencie drzwi zatrzeszczały jeszcze głośniej i na framudze pojawiły się pęknięcia.

– Na Boga, masz nierówno pod sufitem? – zawołał Jim. – Jeśli chcesz wejść, wpuszczę cię.

Drzwi zatrzeszczały ponownie, jeszcze raz i jeszcze raz. Potem -jednym gwałtownym ruchem – wystrzeliły z zawiasów i upadły na podłogę. Jim potykając się odskoczył do tyłu. W wejściu pojawiło się kłębowisko mieniących się twarzy o oczach wypełnionych nieskończonym mrokiem – twarzy dziwnie zniekształconych, wykrzywionych, przypominających psy, wilki, może maltretowane niedźwiedzie. Lęk zjawił się u niego z wizytą.

Przecisnął się przez próg i zaczął wypełniać pokój. Nie miał określonego kształtu… Był jedynie mrocznym wirem; jego twarze pojawiały się i rozpływały niczym twarze topielców znikających w okrytym mgłą morzu albo wynurzających się z niego.

Wniósł ze sobą chłód, który zdawał się wysysać z pokoju całe ciepło; kiedy mijał okna, szyby zasnuły się mgłą, a potem pokryły szronem.

Jim widywał różne przerażające widoki, lecz żaden nie równał się z tym, co teraz rozgrywało się przed jego oczyma. Powoli wycofał się w głąb pokoju, a potem dosłownie wskoczył do sypialni i zamknął drzwi na klucz. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Ujrzał wytrzeszczone oczy i kredowobladą twarz. Usłyszał czyjś szybki jękliwy oddech, i dopiero po chwili uświadomił sobie, że to on jest źródłem tych efektów dźwiękowych.

Lęk uderzył w drzwi. Jim przebiegł przez pokój, otworzył okno i wspiął się na parapet. Lęk ponownie napierał i rozległ się odgłos wyrywanej framugi. Gwoździe wysuwały się z drewna z ohydnym zgrzytem, przypominającym odgłos wyrywanych zębów.

Jim spojrzał w dół. Okno wychodziło na parking, lecz bezpośrednio pod nim mieściła się wpuszczona w grunt nisza, do której schodziło się po betonowych stopniach. Od /icmi dzieliło go co najmniej sześćdziesiąt stóp; upadek oznaczał śmierć na miejscu albo trwałe kalectwo. Nagła fala strachu niemalże go oślepiła; za jego plecami drzwi do sypialni zadygotały ponownie, i zrozumiał, że jeśli się nie ruszy, Lęk wedrze się do środka i rozszarpie go na kawałki. Pomyślał o twarzy Fynie, spoglądającej na niego tak spokojnym wzrokiem… Wyszedł przez okno na wąską półkę biegnącą bezpośrednio pod nim. Zaczął posuwać się wzdłuż niej, choć całe jego ciało dosłownie dygotało ze strachu.

Dotarł do skraju okna, lecz choć półka prowadziła się dalej wzdłuż budynku, na ścianie me było żadnego uchwytu aż do następnego okna – salonu Myrlina Buffielda. W pokoju Myrlina paliło się światło, ale miał zamknięte żaluzje i słuchał na cały regulator Cwałowania walkirii. Gdyby nawet Jim zdołał zawołać o pomoc, Myrlin w żadnym wypadku by go nie usłyszał.