Na swoim biurku zobaczył niewielki stosik zielonych onyksowych naszyjników, bransoletek i pojedynczych paciorków. Podszedł powoli do niego i zamknął kilka z nich w dłoni. Żaden z uczniów nie odezwał się ani słowem, ale nie było to potrzebne. Tak właśnie pokazali Jimowi, że znowu są wobec niego lojalni.
– Otwórzmy Poezję amerykańską na stronie sto trzydziestej drugiej – powiedział cicho. – Przeczytajmy Niedzielny poranek. Beverly, ty pierwsza.
Beverly otworzyła książkę i zaczęła czytać. Jim stanął przy oknie, wyglądając na zewnątrz. Pozostało mu tyle pytań, na które nie otrzymał odpowiedzi. Miał wrażenie, że całe jego życie zostało wywrócone do góry nogami, a wciąż nie rozumiał dlaczego.
Czyż w raju śmierć w nic się nie przemienia? Nie spada dojrzały owoc? A może gałęzie Wciąż uginają się pod owym doskonałym niebem Niezmienne, a jednak niczym nasz świat nietrwały…
Wtedy właśnie wydało mu się, że dostrzegł nagłe poruszenie wśród drzew, jak gdyby zakołysał nimi przelotny podmuch wiatru. Wydało mu się, że dostrzega cień przesuwający się przez trawę.
Dreszcz niepokoju przebiegł mu po skórze. Wiedział, że zapewne to jedynie objaw przeczulenia. Podmuch wiatru był zwykłą bryzą, cień zaś rzucony został przez samotną chmurę. A jednak nie potrafił uwolnić się od nieprzyjemnego uczucia, że wkrótce wydarzy się coś okropnego i że nie było to ich ostatnie spotkanie z Lękiem, jeszcze nie.
ROZDZIAŁ 16
Kiedy wrócił wieczorem do domu, pan Etchemendy, gospodarz budynku, wyszedł pośpiesznie ze swego biura. Był niskim, przygarbionym mężczyzną o rzednących włosach. Nosił okulary w grubych oprawkach, nieodmiennie ubierał się w wyciągnięty sweter z zielonej wełny i z kieszeniami wypełnionymi najprzeróżniejszymi śrubkami, bezpiecznikami i podobnymi drobiazgami.
– Panie Rook, chciałbym tylko panu powiedzieć, jak mi było przykro, kiedy usłyszałem o śmierci pańskich dzieciaków. Nie wierzyłem własnym oczom, gdy to zobaczyłem w telewizji.
– Tak, dzięki. Mnie najbardziej jest żal rodziców tych dzieci.
– I ta kobieta. To chyba nie była ta kobieta, która mieszkała u pana?
– Tak – odparł Jim, siląc się na cierpliwość. – To była ona.
– No, tak mi przykro. Proszę przyjąć najszczersze wyrazy współczucia ode mnie i od małżonki.
– Dzięki rzekł Jim. – Udało się panu naprawić moje drzwi?
– Drzwi owszem. Okno musiałem zabić deskami. Jest ciemno, więc nie powinien pan zauważyć różnicy. Oto pański nowy klucz.
– Proszę dać mi znać, ile jestem panu winien – powiedział Jim i ruszył schodami w górę.
– Co się właściwie stało w Santa Ysabel? W telewizji mówili, że jednego z tych dzieciaków rozerwało na kawałki – zawołał gospodarz.
Jim zatrzymał się, ściskając kurczowo poręcz.
– Stało się coś złego, panie Etchemendy, tylko tyle mogę panu powiedzieć. Stało się coś bardzo, bardzo złego.
– Ale co to było? Niedźwiedź czy co? W wiadomościach tego nie wyjaśnili.
– Nie wiem. Coś podobnego do niedźwiedzia. Policja i urząd koronera próbują to sobie teraz poskładać w logiczną całość.
Wspiął się na piętro i przeszedł przed podest. Niegdyś jego drzwi były kasztanowe. Teraz miały kolor żółtobrązowy. Otworzył je i wszedł do środka. Etchemendy zrobił wszystko, co było w jego mocy, by tam posprzątać, lecz mieszkanie wciąż wyglądało niczym arena w dzień po zakończeniu rzymskich igrzysk. Wszędzie walały się papiery i poduszki, wszystkie zdjęcia na ścianach wisiały pod najdziwniejszymi kątami. Rzucił płaszcz na sofę i poszedł do kuchni po puszkę piwa.
Włączył telewizję, by posłuchać wiadomości. Ujrzał samego siebie rozmawiającego z dziennikarzami przed budynkiem szkoły.
– Michael DiLucca to już drugi uczeń z pańskiej klasy dosłownie rozerwany na strzępy… orientuje się pan może, kto to robi i dlaczego? Przecież chyba musiał pan coś widzieć, kiedy zginął Michael?
– Nikt spośród moich uczniów niczego nie widział. Będziecie państwo musieli zaczekać na raport koronera.
– A co z tym chłopcem, który spłonął żywcem? Jak do tego doszło?
– Przepraszam… nic więcej nie mogę państwu powiedzieć. Nasza szkoła przeżyła wczoraj potrójną tragedię, wszyscy jesteśmy wstrząśnięci i wyczerpani.
Wciąż jeszcze oglądał telewizję, gdy ktoś zastukał do drzwi. Zapewne Myrlin ma ochotę trochę po węszyć i dowiedzieć się, co się dzieje.
– Proszę, jest otwarte.
Ktoś przeszedł przez pokój szeleszcząc ubraniem i stanął tuż obok niego. Wyczuł charakterystyczny zapach i odwrócił głowę. Rozpoznał Obsession Calvina Kleina, a stojącą przy nim osobą była Valerie, w lśniącej purpurowej sukni stylizowanej na chińską, z guzikami z przodu – od szyi do samego dołu.
Jim był tak zaskoczony jej widokiem, że nie mógł wykrztusić ani jednego słowa. Czuł się tak, jak gdyby wyssano mu całe powietrze z płuc i nigdy już nie miał odetchnąć pełną piersią.
– O co chodzi? – zapytała Valerie. – Sądziłam, że ten kolor naprawdę do mnie pasuje.
Jim wyciągnął dłoń, by dotknąć jej ramienia. Wydawała się realna, ale podobnie było z „Susan", gdy wyłoniła się z ciała Valerie.
– Wyglądasz okropnie – stwierdziła. – Coś ty porabiał?
Jim musiał usiąść.
– Myślałem, że nie żyjesz – powiedział. – Naprawdę myślałem, że nie żyjesz.
– Pojechałam na trzydniowy kurs nauki tańca w Pasadenie. Różnica rzeczywiście jest chyba niewielka. Nie było tam ani jednego faceta poniżej siedemdziesiątki.
Jim wyprostował się i ścisnął jej dłoń.
– Po prostu strasznie mi ulżyło, to wszystko. Twoja interpretacja tarota… wszystko się spełnia. Poświęcone miejsce, wszystko.
– Wiem – odparła. – Dlatego do ciebie zaszłam. Obejrzałam wiadomości. Chcesz mi o tym opowiedzieć?
Jim skinął głową. Pozbyłby się wielkiego ciężaru, mogąc przynajmniej porozmawiać o wydarzeniach ostatniego wieczoru z kimś, kto wierzył w istnienie innych światów i rzeczywistą naturę duchów. Lecz najpierw opowiedział jej, jak Rafael stworzył drugą,,Valerie" z ludzkiego ciała, a potem urobił ją na kształt,,Susan".
– W życiu czegoś takiego nie widziałem. To naprawdę mogła być ona, z wyjątkiem tego, że zawsze spała z otwartymi oczami.
– A co z kotem? – zapytała Valerie, rozglądając się po mieszkaniu.
– Spłonął wraz z Rafaelem. Obaj spalili się na popiół.
– A Lęk?
– Nie wiem. Jak tylko Rafael spłonął, on także zniknął. Ale nie jestem pewien, czy pozbyliśmy się go na dobre, czy też wciąż jeszcze się gdzieś czai. Wydaje się kierować ku ludziom, którzy mają przy sobie te onyksowe paciorki rozdawane przez Rafaela. Widzisz, kiedy zaatakował Charlene, zerwałem jej naszyjnik i paciorki rozsypały się po trawie… i dokładnie w tej chwili Lęk jakby stracił orientację. Tak więc dopilnowałem tego, by wszystkie zostały zamknięte w szkolnym sejfie.
– Ale ty nie miałeś na sobie naszyjnika, a jednak Lęk przybył po ciebie.
– Miałem w kieszeni trzy paciorki z naszyjnika Charlene. Myślę, że tyle mu wystarczyło.
– Może przydałaby ci się jeszcze jedna wróżba – podsunęła Valerie. – Przynajmniej będziesz wiedział, czy twoim uczniom w dalszym ciągu coś grozi.
– Instynkt podpowiada mi, że już jest po wszystkim. Skoro Rafael nie żyje, nie ma tego, kto mógłby przyzwać Lęk, prawda? A jeśli Lęk nie dostanie potrzebnych mu dusz, zapewne po prostu się rozpadnie.
– Rafael nie żyje, ale czy Xipe Totec także? Rafael był "ko ludzkim ciałem… Xipe Totec może wyszukać sobie