– Bo tak jest, w pewnym sensie – odparł Jim. Zaschło mu w ustach, miał problemy z utrzymaniem latarki w jednej pozycji. – Nie mam pojęcia, jakiego imienia używa obecnie, ale naprawdę nazywa się Xipe Totec. Zetknęliście się z nim, kiedy był Rafaelem Diazem… lecz wygląda na to, że może swobodnie przenosić się z jednego ciała do drugiego. Jeśli chcesz wiedzieć, Virgil, ona jest demonem, który przybył ze świata umarłych, by zabrać tam jak najwięcej ludzkich dusz… i tak się złożyło, że przyczepił się do drugiej klasy specjalnej.
– Ja się jej nie boję – oznajmił Nevile. – Spójrzcie tylko na tę bielusieńką twarz, na te bielusieńkie kolana i na te usta jak rozsmarowane truskawki. Co porabiasz dziś wieczorem, złotko? Może staniesz sobie przy moim łóżku, żebym mógł poczytać przy blasku twej twarzy?
– Nevile – ostrzegł go Jim, lecz dziewczyna wybuchnęła śmiechem.
– Przyszliście do mnie, to mi wystarczy. To było moim pragnieniem. I oto jesteście. Teraz całą piętnastką powędrujecie za mną do piekła.
Uniosła oba ramiona i rozczapierzyła palce.
– Xipe totec… – wykrzyknęła. – Xipe totec… yeccan… yeccan…
Jim cofnął się, a jego uczniowie, choć nie wiedzieli dlaczego, postąpili podobnie. Z zalegającego za ołtarzem mroku wyłonił się mglisty kształt Lęku, niczym olbrzymi kocioł wypełniony ludzkimi twarzami. Wznosił się coraz wyżej, warstwa po warstwie oczu, kłów i rozczapierzonych pazurów.
– Jest tutaj – powiedział Jim. – Stoi za ołtarzem. Jest olbrzymi.
– Co z tego, ja też tu jestem – odparła nonszalancko Beverly. – Zróbmy ten numer z paciorkami i jedźmy do domu. Jestem wykończona i chcę się już położyć.
– Beverly – upomniał ją Jim – wiem, że się nie boisz, ale zastanów się tylko. Jeśli ta rzecz cię dopadnie, Bóg jeden wie, gdzie wylądujesz dzisiejszej nocy, ale na pewno nie we własnym łóżku.
Dziewczyna o bladej twarzy roześmiała się i ponownie uniosła ramiona.
– Xipe totec… Xipe totec… yeccan… yeccan!
– Och, daruj to sobie – powiedział Rod. – To kompletna strata czasu! Jutro mam trening!
W tej samej chwili dziewczyna wykrzyczała Yeccan! Yeccan! i wskazała sztywno wyprostowanym palcem na Roda, potem na stojących obok niego Maisie, Phila i Charlene.
Lęk przetoczył się przez ołtarz niczym fala przypływu i pochwycił ich wszystkich swymi pazurami, unosząc Roda do góry, przewracając Charlene na plecy i rozdzierając na całej długości koszulę Phila.
Inne szpony i ręce sięgnęły na boki, łapiąc ramiona, nogi, ubrania i włosy. Molly wrzasnęła przenikliwie, uniesiona w powietrze. Złapana za kostkę Leslie sunęła po kamiennej posadzce. Jane gwałtownie opędzała się od macki, której przecież nie była w stanie zobaczyć.
– Paciorki! – ryknął do nich Jim. – Rzućcie mi swoje paciorki!
Lecz w kaplicy zapanował taki chaos, że żadne z nich go nie usłyszało. Całą czternastką miotało na wszystkie strony, od ściany do ściany, co chwila zderzali się z sobą. Dla każdego, z wyjątkiem Jima, wyglądaliby jak banda narkomanów pochłoniętych brutalnym, transowym tańcem… Jim widział, że to olbrzymia, mroczna sylwetka Lęku pochwyciła ich wszystkich, aby urwać im ręce i nogi, a na koniec głowy, i złożyć ich w ofierze bogom, zawsze nienasyconym, nieważne, ile ludzkich dusz otrzymaliby w darze.
– Paciorki! – krzyknął ponownie. – Rzućcie je do mnie!
Rod zdołał odrzucić swój, potem Virgil i Jane. Jeden po drugim onyksowe kamyki sypały się na podłogę, a Jim podnosił je po kolei.
Dziewczyna odwróciła się i przeszyła Jima rozwścieczonym spojrzeniem.
– Co ty wyprawiasz? Czy ty rozumiesz, co robisz?
– Niezupełnie – przyznał Jim. – Ale zamierzam dopilnować, żebyś nie wyrządziła już najmniejszej nawet krzywdy żadnemu z moich uczniów.
Parę paciorków wtoczyło się pod ławki albo też poturlało się w ciemność, lecz Jim zdołał zebrać większość z nich. Zdezorientowany Lęk obracał się na boki, usiłując przeniknąć mrok, tocząc ślinę z pysków, uderzając na oślep pazurami. Wypuścił niedoszłe ofiary ze swego uchwytu i teraz, nie mogąc korzystać ze zdradzieckiego onyksu, nie potrafił ich odszukać. Jim podniósł jeszcze jeden paciorek i wszystkie włożył do kieszeni płaszcza.
– Proszę bardzo, sukinsynu! – wrzasnął. – Złap mnie, jeśli potrafisz!
– Chcesz spędzić resztę wieczności w piekle? – krzyknęła dziewczyna.
Jim złapał ją za ramię.
– Xipe Totec, to ty pozostaniesz całą wieczność w piekle, nieprawdaż? Tam jest twoje miejsce, ale próbujesz okupić swe uwolnienie, przybywając do naszego świata i przywodząc do zguby coraz to więcej dusz, dopóki twoi władcy w świecie umarłych nie uznają, że zapłaciłeś swą należność. Cóż, nic z tego nie będzie, ponieważ oni nigdy cię nie wypuszczą, bez względu na liczbę dostarczanych im ofiar.
– Ależ ty się mylisz – szepnęła dziewczyna. – Pragnę zabrać twych uczniów w zaświaty, by sami się przekonali, jak tam jest. To żadne „piekło". Nie ma tam rozpalonych do czerwoności ogni. To miejsce, gdzie każdy może do woli zaspokajać swe najskrytsze pragnienia. A każdy, kto umrze jako rytualna ofiara… witany jest tam jako bohater.
– Kłamca – stwierdził zdecydowanym tonem Jim.
– Czemu miałabym cię okłamywać, Jim? Teraz ty masz przy sobie wszystkie paciorki… wkrótce przekonasz się, że mówię prawdę.
Lęk odwrócił się od dzieciaków i skierował się w ich stronę. Włosy Jima zaczęły falować szarpane bezdźwięcznym podmuchem. W dalszym ciągu przytrzymywał dziewczynę, która wciąż szydziła z niego, jej czerwone wargi wykrzywiał znaczący, konspiracyjny uśmiech, jakim Rafael Diaz zwykł uśmiechać się z ostatniego rzędu ławek w klasie.
– Sprawi mi to przyjemność, Jim – poinformowała go. – Nie ma nic przyjemniejszego nad widok szlachetnego, poświęcającego swe życie człowieka rozrywanego na drobne kawałki. Tak wielu ich było, kiedy nadeszli Hiszpanie. Kardynałowie, księża, biedni głupi jezuici. Lęk zabrał ich wszystkich mimo ich cnotliwości, mimo błagań zanoszonych do wszechmogącego Boga. A teraz zabierze i ciebie.
Jim obejrzał się. Lęk pochylający się bezpośrednio nad nim. Pojedynczy pazur zahaczył o jego płaszcz, kolejny wbił mu się w ramię, usiłując oderwać go od demona i przewrócić.
Widział jedną okropną twarz za drugą, wytrzeszczone oczy, zniekształcone czoła i rzędy ohydnych kłów. Wiedział, że nie uniknie bólu, i modlił się, by nie potrwało to długo.
Pomyślał o swej matce, o ojcu, o wszystkich uczniach, których uczył, a gdy Lęk uniósł kolejną wiązkę ostro zakończonych pazurów, starał się pamiętać, że zdołał coś im przekazać, że rozwinął w nich poczucie prawdy, poczucie własnej godności. Potem mocno zacisnął powieki i powiedział:
– Dziękuję Ci, Boże. Dziękuję.
ROZDZIAŁ 19
I właśnie wtedy Rod Wiszowaty ujrzał rozpruwany płaszcz Jima – najpierw z tyłu, potem rękaw. Na ten widok otworzył i natychmiast zamknął usta.
Poczuł coś, lecz nie był pewien, co to było. Miał takie uczucie, jakby zanurzył się w wypełnionym lodowatą wodą stawie albo rozciął sobie palce kuchennym nożem. Jak gdyby ujrzał cień na ścianie, nie wiedząc, czyj cień mógłby to być. Jak gdyby kroczył szczytem wąskiego muru i nagle stracił równowagę.
Był to strach. Nie o siebie, czy o swoje bezpieczeństwo; to był strach o Jima. Jim uczynił tak wiele dla niego, odkąd znalazł się w drugiej klasie specjalnej. Nie tylko nauczył go poprawnie czytać, lecz także rozumieć to, co czytał. Teraz zaś Jim, który wprowadził nowe życie w świat Roda, walczył z tą dziwną dziewczyną, a jego płaszcz w niewytłumaczalny sposób zamieniał się w strzępy.