Выбрать главу

Z dziury w ścianie trysnął drugi gejzer – tym razem wody. Jej ciśnienie było tak potężne, że poziomy słup wody sięgał kilku metrów.

– O cholera… – mruknął Schofield.

Ścianami szybu windy osobowej wstrząsnęła potężna eksplozja.

Book II, wiszący wraz z pozostałymi żołnierzami przy drzwiach prowadzących do poziomu 3 – drzwi do poziomu 2 także okazały się zamknięte, zsunęli się więc jeszcze piętro niżej – gwałtownie poderwał głowę.

Widok, jaki ujrzał, był zarówno zaskakujący, jak i przerażający. Mniej więcej dwadzieścia metrów nad nimi, tuż przy drzwiach do poziomu 1, potężny wybuch wyrwał kawał ściany. W dziurze pojawiła się woda.

Chlusnęło na nich, jakby polano ich ze strażackiego węża.

Z dziury na poziomie 1 zaczęły się wylewać strumienie wody, dudniąc jak wodospad. W okamgnieniu byli przemoczeni.

Mogli się tylko mocno trzymać i czekać. Po chwili Book II, spychany z góry narastającym ciężarem wody, stwierdził, że impet jest zbyt mocny. Nie utrzymają się. Spadną.

– …wszystkie oddziały uwaga! Mamy dziurę w zbiornikach wody na poziomie jeden. Powtarzam: zbiorniki wody na poziomie jeden zostały rozszczelnione…

– …woda ze zbiorników dostaje się do szybu windy osobowej…

– Rozpocząć kontrakcję – polecił ze spokojem Cezar Russell. – Odciąć szyb. Nie powstrzymywać wody. Niech zaleje szyb.

– Tak jest!

Maszyna Miłości spadł pierwszy.

Jego chwyt na tyle osłabł, że puścił kabel i poleciał w dół.

Choć spadał bardzo szybko, dla Booka II odbywało się to jakby w zwolnionym tempie, jak w koszmarnych snach: Maszyna Miłości miał szeroko otwarte oczy i rozdziawione usta, ale łoskot wody zagłuszał jego krzyk. Nie minęło więcej niż kilka sekund, gdy zniknął w mroku szybu w dole.

– Cholera jasna! – zaklął Book II.

A potem zrobił jedyną rzecz, jaką uważał za słuszną.

– Sierżancie! Nie! – zawył Calvin, było już jednak za późno.

Book II rozwarł nieco palce i niczym wystrzelony z armaty, pomknął w dół kabla za Maszyną Miłości.

Zjeżdżał w ciemność.

Zdawało mu się, że zsuwa się bardzo długo. Temperatura wytworzona tarciem paliła go przez cienkie rękawiczki od wyjściowego munduru.

Nagle z głośnym pluskiem wpadł do wody, która zalała dno szybu.

Głębokiej wody. Tak jak miał nadzieję.

Jak przypuszczał, nie trzeba było dużo czasu, by w mającym mniej więcej trzy metry średnicy szybie – zakładając, że wszystkie drzwi są pozamykane – woda stała się wystarczająco głęboka, aby zamortyzować upadek z góry.

Maszyna Miłości unosił się na wodzie tuż obok. Łapczywie chwytał powietrze, pluł wodą, ale żył.

– Wszystko gra?

– Jasne… – wysapał Maszyna Miłości.

Kilka chwil później zjawili się Calvin i Elvis – również ześlizgnęli się po kablach. Wodospad w dalszym ciągu dudnił, woda wokół nich kotłowała się.

– No to świetnie, Kapitanie Fantastic – powiedział do Calvina Elvis. – Nasz bezpieczny szyb windowy wypełnia się wodą. Co pan proponuje?

Calvin wahał się z odpowiedzią.

Book II był bardziej zdecydowany. Skinął głową w kierunku znajdujących się tuż nad ich głowami drzwi.

– Proste. Spadamy stąd!

– W dupę kopane… – jęknął Mózgowiec, obserwujący z kabiny boeinga strumienie wody.

Ze ściany obok windy osobowej wytryskiwał potężny gejzer, zalewający błyskawicznie podłogę hangaru.

– Co tu się dzieje?

– Kolejny dzień szaleństwa i destrukcji w towarzystwie Stracha na Wróble – odparła spokojnie Newman.

– Spójrzcie tutaj! – krzyknęła Gant. – Co się stało z kolesiami ze skrzydeł?

Matka i Mózgowiec skierowali wzrok ku skrzydłom.

Nikogo na nich nie było.

Komandosi 7. Szwadronu zniknęli.

W tym momencie nad ich głowami rozległ się głośny tupot.

Boeing w dalszym ciągu zataczał koło po hangarze, tyle że teraz sunął przez dwucentymetrową warstwę wody.

Niemal już kończył pełen obrót – i teraz był skierowany dziobem w kierunku pustej części hangaru, prowadzącej do szeroko otwartych wrót szybu, w którym poruszała się platforma do podnoszenia samolotów.

Schofield energicznie wciskał pedały, próbując utrzymać kontrolę nad potężną maszyną.

Po chwili wrota do szybu głównego znalazły się dokładnie przed nimi. Nagle z góry spadła kaskada wody, zasłaniając niczym kurtyna widok na szyb.

Hydrauliczna platforma była prawdopodobnie najlepszą drogą ucieczki z potrzasku, ale kiedy ostatni raz ją widzieli, stała na którymś z niższych poziomów.

Zanim Schofield zdążył się zastanowić, z sufitu nad nimi buchnęły snopy iskier.

Znajdowała się tam jedna z umieszczonych w dachu kokpitu boeinga klap awaryjnych – wystrzeliwanych za pomocą ładunku wybuchowego w chwili, gdy uruchamiano stojący pod nią fotel katapultowy.

Przez powstały otwór natychmiast spadł na nich grad pocisków, wbijając się w deskę rozdzielczą i niszcząc zegary oraz inne instrumenty kontrolne.

Po pierwszej salwie natychmiast nadeszła druga i przeorała Pusty fotel, w którym jeszcze przed chwilą siedziała Matka. Wystarczyła sekunda, aby zamienił się w kupę strzępów.

Schofield natychmiast uświadomił sobie, co się za chwilę stanie, i błyskawicznie zeskoczył ze swojego fotela, nurkując pod instrumenty i zwijając się w maleńkiej przestrzeni w kłębek.

Ledwie to zrobił, na fotelu z głośnym tąpnięciem wylądowały buty komandosa 7. Szwadronu.

Zamaskowany intruz odwrócił się błyskawicznie i omiótł tył kokpitu lufą przyciśniętego do ramienia karabinka szturmowego P-90. Kiedy nikogo tam nie znalazł, odwrócił się do przodu i spojrzał w dół, gdzie ku swemu zaskoczeniu ujrzał zwiniętego na podłodze Schofielda.

Bezbronny Schofield patrzył, jak palec w czarnej rękawicy zaczyna ciągnąć za spust… Kopnął z całej siły, wyrzucając nogę do przodu.

Nie celował w nogę przeciwnika, lecz w dźwignię pod fotelem. Dźwignię katapultującą fotel.

Stopa zetknęła się z metalem.

Dźwignia odskoczyła.

Fotel z głośnym hukiem pomknął w górę i wyleciał przez luk awaryjny, zabierając ze sobą komandosa.

Pyton Willis ze zdumieniem patrzył, jak jeden z jego ludzi wypryska z kokpitu boeinga jak wystrzelony z armaty – na fotelu wyrzutnym.

Komandos leciał krótko – po dwóch sekundach z potężną siłą huknął o betonowy sufit hangaru.

Trzask pękającego ludzkiego kręgosłupa odbił się po hangarze potwornym echem – dźwięk był tak specyficzny i głośny, że przebił się nawet przez ryk silników boeinga. Komandos zginął natychmiast – niemal dwustukilowy fotel miał taki impet, że nawet najgrubsze kości zostały zmiażdżone jak drobne gałązki.

Tymczasem Schofield zdążył wyciągnąć swoją berettę i wyślizgnąć się za fotele pilotów. Leżał na plecach na podłodze i strzelał w sufit, próbując zniechęcić napastników do szturmowania kokpitu.

Po kilku sekundach wystrzelał wszystkie naboje, wstał więc i wyjrzał przez przednią szybę.

Samolot sunął prosto w kierunku wrót wychodzących na szyb centralny.

– Robi się coraz weselej… – mruknął Schofield.

Gorączkowo myślał, jak wybrnąć z sytuacji.

Samolot wciąż sunął ku szybowi.

Komandosi 7. Szwadronu byli na dachu boeinga i wszędzie w hangarze, a on tkwił uwięziony razem z Gant, Matką i Mózgowcem w środku maszyny.

Co powinni zrobić?

Proste.

Muszą wydostać się z hangaru.

Nie ma jednak żadnej drogi ucieczki. Tkwią w samolocie, a jeśli z niego wyjdą, zginą.

Chyba że uciekną z hangaru na jego pokładzie…