Jasna cholera!
Rączka walizki wciąż była przymocowana tytanową linką do bolca w podłodze, teraz jednak nie otaczali jej komandosi 7. Szwadronu, którzy uznali, że po zresetowaniu minutnika prezydent będzie chciał się jak najszybciej oddalić.
Tak więc Piłka leżała sobie na krześle, przez nikogo nie chroniona.
Schofield skorzystał z okazji.
Wyskoczył z ciągnika i podbiegł do Piłki.
Żołnierze oddziału Charlie szli tyralierą przez hangar. Strzelali w karalucha, rwąc jego blachy setkami pocisków.
Schofield, zasłonięty przez ciągnik, wyjął z kieszeni „wywalacz zamków”, przymocował go do bolca w betonie, wcisnął przycisk wyzwalający eksplozję i uskoczył.
Sto dwadzieścia jeden…
Sto dwadzieścia dwa…
Sto…
Wybuch był krótki i gwałtowny.
Z głośnym trzaskiem bolec w betonie pękł i nagle Piłka była wolna.
Schofield jednym skokiem zanurkował z powrotem do szoferki karalucha. W tej samej chwili znaleźli się przy nim komandosi 7. Szwadronu.
Dwóch z nich wskoczyło na tył pojazdu, ale nie zdążyli jeszcze pewnie stanąć, gdy Schofield wcisnął pedał gazu i impet szarpnięcia sprawił, że polecieli na boki.
Jeden z nich miał jednak doskonały refleks: odrzucił karabinek i złapał się jakiegoś występu na dachu rozpędzającego się karalucha.
Schofield gwałtownie skręcił, by objechać szyb centralny od południa. Opony piszczały, silnik wył.
Miał przed sobą Marine One. Łopaty wirnika helikoptera ciągle się poruszały.
Schofield właśnie do niego zamierzał się dostać – chciał podjechać z boku, wskoczyć do środka, zejść w dół lukiem awaryjnym i zsunąć się do szybu wentylacyjnego.
W tym momencie zobaczył, że zza prezydenckiego helikoptera wychodzi trzech żołnierzy przeciwnika – z uniesionymi w górę karabinkami szturmowymi.
Szli po niego.
Z jakiegoś powodu nie strzelali jednak.
Dlaczego nie strze…
Tylne okienko szoferki, znajdujące się tuż za głową Schofielda, nagle się rozprysnęło, obsypując obu marines gradem szkła, i po obu stronach głowy Schofielda pojawiły się odziane w czarne rękawice dłonie. Jedna z nich trzymała nóż.
Był to komandos, któremu udało się utrzymać na dachu.
Schofield odruchowo złapał za uzbrojoną dłoń. Palce drugiej wpiły mu się w twarz.
Nadal pędzili na Marine One. Obie przednie opony karalucha były przebite, a pozbawiony sterowania pojazd zarzucał jak pijany.
Schofield kątem oka widział przed sobą Marine One i szybko obracające się śmigło na ogonie – rozmazane koło, wirujące niecałe dwa metry nad podłogą, kilkanaście centymetrów powyżej dachu karalucha.
Nie wahał się ani chwili.
Wprowadził karalucha w poślizg, jego tył wściekle zarzucił i ciągnik wjechał pod wirnik ogonowy Marine One. Ostre jak noże łopaty śmigały tuż nad karaluchem.
Komandos na dachu wrzasnął przerażony, po czym jego krzyk nagle się urwał. Głowa żołnierza została odcięta równo przy barkach, a z dachu ciągnika chlusnęła krew.
Kiedy karaluch wjechał pod ogon Marine One, trójka żołnierzy oddziału Alfa odskoczyła na boki.
Postrzelany pojazd wyjechał spod helikoptera i zatrzymał się przodem do szybu centralnego.
Schofield widział ziejącą przed nimi pustkę. Platforma przez cały czas powoli opadała i obrotowa antena AWACS znajdowała się już jakieś trzy metry pod poziomem podłogi hangaru.
Dodał gazu.
Maszyna Miłości domyślił się, co Schofield zamierza zrobić.
– Kapitanie, zwariowałeś!
– Żeby tylko się udało… Trzymaj się. Dodał gazu.
Karaluch wyprysnął do przodu, tylne opony piszczały, zbliżali się nieuchronnie do krawędzi.
Najważniejsza jest prędkość, pomyślał Schofield. Potrzebował odpowiedniego impetu, aby dolecieć do…
Byli coraz bliżej krawędzi.
Wokół wystrzeliwały snopy iskier.
Schofield mocno trzymał kierownicę.
Wreszcie karaluch dotarł do krawędzi i wyskoczył w powietrze.
Leciał z wysoko uniesionym nosem i wirującymi kołami.
Po chwili zaczął spadać, przekręcając się w powietrzu tak, że przód znalazł się niżej od tyłu.
Platforma była teraz mniej więcej dziesięć metrów poniżej górnej krawędzi szybu, ale korpus rozbitego AWACS-a-i jego obrotowa antena – sprawiły, że ciągnik spadł jedynie trzy metry w dół.
Wylądował z wielkim hukiem dokładnie pośrodku wysoko wystającej, skośnie ustawionej anteny.
Jej konstrukcja z tytanu wytrzymała impet uderzenia karalucha.
Nie wytrzymały jednak podpory.
Natychmiast się wygięły i pękły jak gałązki, pękła również część kadłuba, na której były zamocowane.
Metalowy korpus boeinga pod ciężarem ciągnika został zgnieciony jak puszka po napojach, skutecznie amortyzując impet uderzenia.
Talerz anteny wbił się w jej podstawę, tworząc coś w rodzaju pochylni, po której karaluch zjechał na kadłub samolotu, a stamtąd na lewe skrzydło.
Kiedy ciągnik podskakiwał, ześlizgiwał się na boki i parł naprzód, Schofieldem i Maszyną Miłości rzucało jak szmacianymi lalkami.
Jakimś sposobem Schofieldowi udało się wcisnąć pedał hamulca i karaluch, szarpiąc wściekle, obrócił się, po czym huknął o ścianę szybu – tuż przy prostokątnym otworze w platformie, pod którym znajdowała się „winda w windzie”.
Jeszcze na dobre się nie zatrzymał, gdy Schofield już wstawał, pomagając Maszynie Miłości wypełznąć z kabiny. Niemal w tym samym momencie spomiędzy stert poskręcanej blachy wyskoczyli pierwsi komandosi 7. Szwadronu i natychmiast otworzyli ogień.
Na szczęście ich pociski okazały się niecelne.
Mogli jedynie się przyglądać w zdumieniu, jak Schofield podaje Maszynie Miłości prezydencką walizkę, zarzuca sobie rannego kolegę na plecy i skacze w otwór miniplatformy, znikając w ciemności.
Schofield i Maszyna Miłości lecieli w dół szybu niczym podniebni surferzy, maleńcy jak krasnale na tle gigantycznych ścian.
Maszyna Miłości z całej siły trzymał Schofielda za ramiona, ściskając Piłkę i wrzeszcząc: AAAAAAAAAA!
Szara betonowa ściana przemykała obok nich jak ekspres.
Schofield spojrzał w dół i ujrzał prostokąt światła, wpadający do szybu przez otwarte drzwi na poziomie 1 i oświetlający zaparkowaną tam małą platformę – ponad sześćdziesiąt metrów w dole.
Wyjął z pochwy na plecach zdobycznego maghooka i naciśnięciem odpowiedniego przycisku w rączce otworzył hak.
Nie mógł strzelać w spód głównej platformy, bo maghook miał jedynie czterdzieści pięć metrów linki i zawiśliby wysoko nad wejściem do poziomu 1.
Musiał zaczekać, aż spadną jeszcze jakieś piętnaście metrów i…
Ponieważ przelatywali bardzo blisko ściany, Schofield w którymś momencie zahaczył hak o stalowy uchwyt, wystający z pokrytej warstwą smaru ściany. Uchwyt ten przytrzymywał wiązkę kabli, schodzących w dół szybu.
Choć hak złapał uchwyt, spadali dalej – a linka rozwijała się szybko, latając na boki.
Mała platforma zbliżała się błyskawicznie.
Coraz szybciej… szybciej… szybciej…
Nagle szarpnęło nimi gwałtownie.
Zatrzymali się – metr nad małą platformą, naprzeciwko wielkich wrót, prowadzących na poziom 1.
Schofield przestał przyciskać czarny guzik na przedniej rączce maghooka, co spowodowało zahamowanie odwijania się linki i ostatni metr opadali powoli.
Kiedy dotknęli stopami platformy, stwierdzili, że mają towarzystwo.
Stali przed nimi Book II, Juliet i prezydent, a z tyłu za nimi Matka, Mózgowiec i Herbie Franklin.
– Jeśli ktoś spróbuje opowiedzieć dowcip o spadaniu z nieba – mruknęła Matka – będzie miał ze mną do czynienia.
– Musimy stale się poruszać – oświadczył Schofield, zwijając linkę maghooka.