Słońce prażyło niemiłosiernie.
Było prawie czterdzieści stopni w cieniu.
– Jak sobie radzicie? – rzucił Schofield do mikrofonu na nadgarstku, gdy spojrzał na łódkę za nimi – Mózgowiec prowadził, Herbie siedział przy karabinie.
– Ze mną wszystko w porządku, ale nasz doktorek zaczyna zielenieć – odparł Mózgowiec.
Gnali kanionem o szerokości najwyżej sześciu metrów, zakręcającym na południe, w kierunku głównej części jeziora Powell.
Małe jeziorko w zachodniej części doku załadunkowego rzeczywiście było połączone z dalszą częścią jeziora – należało tylko przejechać przez ciasną, ciemną, wąską jaskinię, której wrota – doskonale zakamuflowaną stalową płytą, ukształtowaną tak, że wyglądała jak skała – uciekający porywacze pozostawili otwarte.
Ledwie Schofield i jego ludzie wypłynęli z jaskini i wyprysnęli przed siebie, skalna ściana, w której mieściły się wrota, została wypchnięta na zewnątrz przez potężną eksplozję beczek wypełnionych AFX.
Obie motorówki pędziły teraz zakręcającym szerokim łukiem kanionem.
Widziany z góry kanion przypominał tor wyścigowy – było to niekończące się pasmo zakrętów, zawijasów i nawrotów.
Ale to akurat nie było najgorsze.
Prawdziwe problemy zaczynały się w miejscu, w którym kanion spotykał się z innymi wąwozami jeziora Powell, tworząc skomplikowaną plątaninę rozchodzących się we wszystkich kierunkach ścieżek wodnych o wysokich pionowych brzegach.
Nadpływając z północnego wschodu, dotarli do skrzyżowania trzech kanionów.
Z początku Schofield nie bardzo wiedział, co robić.
Mieli przed sobą dwa odchodzące w bok kanały – którym z nich popłynął Botha? Południowoafrykański naukowiec z pewnością miał jakiś plan – ciekawe tylko jaki.
Po chwili Schofield zobaczył, że o nagą skalną ścianę kanionu odchodzącego w lewo uderzają drobne falki – pozostałość po kilwaterze motorówki. Były ledwie dostrzegalne, ale wyraźnie je widział.
Przyspieszył i skręcił w lewo – na południe.
Co parę minut spoglądał w górę. Skalne ściany wznosiły się jakieś sześćdziesiąt metrów nad poziom wody, a przy ich górnych krawędziach kłębiły się chmury piachu, zasłaniając palące słońce.
Rozszalała się burza piaskowa, którą zapowiedziano rano i którą załoga HMX-1 miała nadzieję ominąć. Na dole jednak, pod osłoną stromych ścian kanionów, było stosunkowo spokojnie.
Na razie… – pomyślał Schofield.
W tym momencie wyjechali zza ostatniego zakrętu i zupełnie nieoczekiwanie znaleźli się na rozległej otwartej przestrzeni – w wielkim kraterze, pośrodku którego z wody wystawał gigantyczny ostaniec skalny z płaskim szczytem.
Choć ściany krateru wznosiły się niemal pionowo, był zbyt szeroki, aby ochronić ich przed szalejącą w górze burzą piaskową. Na powierzchnię wody zwalały się chmury piachu, wirując szaleńczo.
Mimo że widoczność ograniczała zasłona kłębiącego się piachu, Schofield natychmiast ich ujrzał. Objeżdżali kamienny ostaniec od prawej strony i szybko się oddalali.
Pięć łodzi.
Jedna duża, biała – chyba wodolot – i cztery zwinne tandemy, również pomalowane na piaskowy kamuflujący kolor.
Schofield z przerażeniem zobaczył, że od krateru odchodzi przynajmniej dziesięć wąskich „kanionów szparek”, oferując rozmaite drogi ucieczki.
Dodał gazu i pomknął w szalejące kłęby piachu. Kierował się ku południowej stronie ostańca – w nadziei, że dopadnie uciekających po drugiej stronie.
Jego tandem pędził po wodzie z niesamowitą szybkością, napędzany podwójnym miniodrzutowym silnikiem. Tandem Mózgowca i Herbiego niknął tuż za nimi, wyrzucając do tyłu fontanny wody i skacząc na sfalowanej powierzchni wody, smagany strumieniami piachu.
Objechali ostaniec od lewej strony i stwierdzili, że południowoafrykańskie łodzie kierują się w stronę szerokiego kanionu, odchodzącego od zachodniej ściany krateru.
Ruszyli w pogoń.
Uciekający musieli ich dostrzec, bo od wodolotu odłączyły dwa tandemy, zawróciły ostro i skierowały się na nadpływające motorówki, otwierając ogień z karabinów maszynowych.
Nagle lewy południowoafrykański tandem eksplodował.
Wyskoczył wysoko w górę, podniesiony gejzerem wody. W jednej sekundzie płynął po wodzie, a w następnej na jego miejscu pozostał jedynie krąg wzburzonej wody, na który spadał deszcz odłamków plastiku.
Prawy południowoafrykański tandem natychmiast zawrócił, rezygnując z ataku, i popędził za swoimi towarzyszami.
Schofield spojrzał w górę. Co to miało…
WZZZUMMM!
Z burzy piasku, gdzieś zza jego pleców, wystrzeliły nagle trzy czarne helikoptery.
Kładąc się ostro na skrzydło, zanurkowały w spokojniejszą przestrzeń krateru niczym bombowce nurkujące z czasów II wojny światowej i natychmiast się wyprostowały, nie tracąc prędkości. Z łoskotem przemknęły nad grupą Schofielda i pognały za południowoafrykańskimi łodziami, które zniknęły w kanionie na zachodzie.
Po chwili wleciały w wąski kanion, nie zmniejszając prędkości.
Schofield patrzył na to w osłupieniu.
Helikoptery sprawiały niesamowite wrażenie: były smukłe, szybkie i emanowały grozą. Schofield nigdy przedtem nic podobnego nie widział.
Były pomalowane na czarno i wyglądały jak skrzyżowanie helikoptera szturmowego z samolotem myśliwskim. Miały normalny wirnik z łopatami i spiczasty nos, ale miały także wychodzące z kadłuba skośne skrzydła.
Były to maszyny typu AH-77 Penetrator – średniej wielkości śmigłowce szturmowe, skrzyżowanie samolotu z helikopterem, łączące zdolność helikoptera do zawisania w powietrzu z prędkością myśliwca odrzutowego. Pomalowane matową czarną farbą pochłaniającą promieniowanie radarowe kadłuby, wysuwane skrzydełka i masywne kokpity – wszystko to powodowało, że maszyny wyglądały jak głodne rekiny, które nauczyły się latać.
Trzy penetratory pomknęły za czterema południowoafrykańskimi łodziami, kompletnie ignorując grupę Schofielda.
Kapitanowi przemknęło przez myśl kilka pytań. Co tu robią chłopcy z sił powietrznych? Czy nie powinni raczej szukać prezydenta? Po co im Kevin?
Tak czy owak, znów rozpoczęła się pogoń.
– Sir! – rozległ się w słuchawkach Schofielda głos Mózgowca. – Co robimy?
Musiał szybko podjąć decyzję. Wirowało mu w głowie – Kevin, Botha, siły powietrzne, prezydent, odliczanie czasu przez zegar w Piłce, wszystko to w którymś momencie zmusi go do przerwania pogoni i powrotu…
– Płyniemy za nimi – oświadczył po chwili zdecydowanie.
Tandem Schofielda wpadł z rykiem do kanionu, którym podążali Południowoafrykańczycy i penetratory. Łódź Mózgowca i Herbiego płynęła tuż za nimi.
Był to szczególnie kręty kanion – wił się w lewo i prawo, zaginał i wciąż zmieniał kierunek – ale na szczęście chronił przed burzą piaskową.
Po mniej więcej stu metrach rozwidlał się jednak na dwie odnogi. Nie wiedzieli, że kaniony jeziora Powell mają zwyczaj rozdzielać się, a potem znów łączyć, tworząc skrzyżowania, na których przecina się większość dróg wodnych.
Helikoptery oderwały się od siebie – jeden poleciał w lewo, dwa w prawo. Czwarta łódka Południowoafrykańczyków również odbiła w bok.
– Mózgowiec! – wrzasnął Schofield. – Płyń w lewo, a my popłyniemy w prawo! Pamiętaj: chodzi nam tylko o chłopaka! Kiedy go znajdujemy, spadamy stąd w podskokach!
– Jasne, Strachu na Wróble.
Łódki rozdzieliły się – Schofield popłynął w prawo, Mózgowiec w lewo.
Było to jak obserwowanie pokazu fajerwerków – Schofield widział jak z loży wystrzeliwanie długich serii pocisków smugowych, eksplozje rakiet i odrywanie się kawałów skał.