Schofield płynął szybko przed siebie.
Musiał jakoś sprawdzić, jak daleko dotarł. Wkrótce nadejdzie moment decyzji – wracać do Booka po powietrze czy płynąć dalej, w nadziei dotarcia do niezalanej części kopalni.
Jedyną wskazówką, że taka część istnieje, było zachowanie Bothy. Naukowiec nie przypłynąłby tutaj, gdyby nie…
Nagle Schofield ujrzał odchodzący w górę wąski pionowy szyb, na ścianie którego zamocowana była stalowa drabinka.
Podpłynął do niego i zaświecił w górę latarką. Szyb biegł zarówno w górę, jak i w dół – i w obu kierunkach niknął w ciemnościach. Był to bez wątpienia korytarz dostępowy, pozwalający szybko dotrzeć do wszystkich poziomów kopalni.
Schofieldowi zaczynało już brakować powietrza.
Przypomniał sobie, że jezioro ma w tym miejscu mniej więcej 27 metrów głębokości. Po wspięciu się na tę wysokość po drabince powinien wydostać się na powierzchnię.
Nie wystarczy mu na to czasu.
Pieprzyć to, pomyślał.
Nie miał wyboru.
Zawrócił.
Dwie minuty później był z powrotem – tym razem z Bookiem, Piłką i płucami pełnymi powietrza.
Ruszyli od razu w górę, próbując wspinać się jak najszybciej.
Szyb był cylindryczny i mniej więcej co 3 metry w jego ścianach wycięte były wnęki. Wspinanie się nim przypominało wchodzenie w górę rury kanalizacyjnej.
Schofield prowadził, licząc szczeble drabinki. Uznał, że trzy poprzeczne metalowe pręty to metr.
Po piętnastu metrach zaczęły go palić płuca.
Po dwudziestu do gardła podeszła mu żółć.
Po dwudziestu siedmiu ciągle jeszcze nie było widać powierzchni i Schofield zaczął się martwić, że źle wszystko obliczył, że popełnił niewybaczalny błąd i zaraz będzie z nimi koniec, bo za chwilę zemdleje i…
…i w tym momencie jego głowa wystrzeliła we wspaniałe, chłodne powietrze.
Natychmiast odsunął się, aby Book II mógł wynurzyć się obok niego. Po chwili obaj wisieli na stalowej drabince i łapczywie chwytali powietrze.
Szyb wznosił się dalej – tyle że nie wypełniała go już woda.
Po krótkim odpoczynku Schofield wyszedł z wody i wszedł do najbliższej wnęki.
Znajdowało się za nią duże pomieszczenie – być może dawne biuro kopalni. Najbardziej zaskakujące było to, co tu zgromadzono.
Pod ścianami stały skrzynie z zapasami: jedzenie, woda, kuchenki gazowe, mleko w proszku. Setki skrzyń.
Wiele setek.
Pod ścianami stało także kilkanaście łóżek polowych. Na stole w rogu piętrzyła się sterta paszportów i praw jazdy – najprawdopodobniej fałszywych.
Obóz, pomyślał Schofield. Baza…
Obóz, w którym zgromadzono zapasy na kilka tygodni lub nawet miesięcy – aby przeczekać poszukiwania ludzi, którzy ukradli sinowirusa i cenne źródło szczepionki – Kevina.
Kiedy rząd amerykański przerwałby w końcu poszukiwania, Botha i jego kolesie mogliby spokojnie wrócić do domu.
Schofield popatrzył na sterty skrzyń. Ktokolwiek założył ten obóz, musiał poświęcić na to sporo czasu…
– Jezu… – Do jaskini wszedł Book II. – Ktoś się dobrze przygotował.
Schofield popatrzył na zegarek. 9.31
– Chodź! Mamy dwadzieścia dziewięć minut na dostarczenie tej walizki prezydentowi. Musimy wyjść na powierzchnię i sprawdzić, czy jest jakiś sposób, by wrócić stąd do Strefy Siedem.
Wspinali się po drabince najszybciej, jak umieli. Pionowo w górę szybem dostępowym. Schofield z pojemnikiem Bothy, Book II z Piłką.
W ciągu minuty dotarli do szczytu drabinki i znaleźli się w zbudowanym z aluminium budynku, wyglądającym jak ogromna szopa.
Po przeciwległej stronie tej szopy zaczynały się tory kolejki górniczej, które po chwili znikały pod ziemią. Wzdłuż nich stały szeregi pordzewiałych ładowarek i starych przenośników taśmowych. Wszystko było pokryte kurzem i pajęczynami.
Pobiegli do drzwi i otworzyli je kopniakami.
Oślepiło ich jaskrawe słońce, gnany wichrem piasek zasypał im oczy. W dalszym ciągu szalała burza piaskowa.
Wyszli obaj z szopy i…
…stwierdzili, że stoją na wielkim pustynnym półwyspie, wchodzącym daleko w jezioro Powell. Poczuli się maleńcy jak mrówki – ogrom rozciągającego się we wszystkie strony płaskowyżu sprawiał, że mała wydawała się nawet aluminiowa szopa, z której właśnie wyszli.
Na półwyspie, mniej więcej pięćdziesiąt metrów od szopy, stał niewielki dom farmerski ze stodołą.
Schofield i Book II pobiegli w jego kierunku przez smagający ich piach.
Na skrzynce na listy było napisane: HOEG. Schofield wpadł przez bramę na podwórze.
Dobiegł do okna domu i przykląkł. Kiedy zaglądał do środka, ścianę tuż obok jego głowy zorały pociski z broni maszynowej. Odwrócił się gwałtownie i ujrzał mężczyznę w drelichu, wybiegającego zza rogu – z kałasznikowem w rękach.
BŁAM!
Rozległ się pojedynczy strzał i farmer padł martwy na ziemię.
Obok Schofielda pojawił się Book II – z dymiącym pistoletem.
– Co tu się dzieje? – spytał.
– Podejrzewam, że jeśli przeżyjemy, dowiemy się, że pan Hoeg to przyjaciel Gunthera Bothy. Chodź! – Schofield ruszył biegiem w kierunku stodoły, w nadziei, że znajdzie w niej jakiś środek transportu. Otworzył wrota. – No, najwyższy czas… dzięki Ci, Boże. Zasłużyliśmy na małe ułatwienie życia.
Mieli przed sobą – błyszczący jak nowy samochód w salonie – pojazd powszechnie używany na farmach w tej okolicy kraju: przepiękny jasnozielony dwupłatowiec do prac polowych.
Trzy minuty później mknęli po niebie, przelatując wysoko nad wijącymi się kanionami jeziora Powell.
Była godzina 9.38.
Musimy się sprężać, pomyślał Schofield.
Lecieli samolotem marki Tiger Moth – dwupłatowcem z czasów II wojny światowej, często używanym do opryskiwania zasiewów na suchym południowym zachodzie. Maszyna miała dwie równoległe pary skrzydeł – jedną nad kadłubem, a drugą pod nim – połączone krzyżującymi się rozporkami i linkami. Z przodu wystawały dwa koła na długich wysięgnikach – przypominające nieco nogi komara – a na ogonie zamocowany był pojemnik na środki owadobójcze.
Jak większość dwupłatowców, także i ten był dwumiejscowy – pilot siedział z tyłu, a drugi pilot przed nim.
Samolot był w doskonałym stanie technicznym. Najwyraźniej pan Hoeg był entuzjastą latania.
– Co planujesz? – spytał Book II. – Lecimy do przystanku kolei X?
– Nie teraz. Mamy za mało czasu. Lecimy prosto na Strefę Siedem. Do Awaryjnego Szybu Wentylacyjnego.
Serce Davida Fairfaxa galopowało.
Dzień zrobił się jednak bardzo ciekawy.
Po wysłuchaniu oceny sytuacji w Strefie 7, jakiej dokonał David, i wysunięciu przez niego hipotezy o przebywającej tam zdradzieckiej jednostce, zastępca dyrektora DIA, kierujący inwigilacją chińskiego wahadłowca, zarządził pełen podsłuch wszystkich przekazów, pojawiających się w promieniu stu kilometrów od Stref 7 i 8. Każdy sygnał, pojawiający się na tym obszarze, zostanie przechwycony przez satelity szpiegowskie DIA.
Pod wrażeniem dotychczasowych osiągnięć młodego analityka zastępca dyrektora dał mu wolną rękę co do dalszych działań, mogących popchnąć śledztwo naprzód.
– Rób wszystko, co musisz, młody człowieku – powiedział mu. – Od tej chwili podlegasz bezpośrednio mnie i tylko mnie składasz raporty.
Fairfax był jednak w dalszym ciągu mocno zaniepokojony. Kawałki tej łamigłówki wciąż jeszcze nie układały się w spójną całość.
Chińczycy mieli w kosmosie wahadłowiec, komunikujący się ze zdradzieckim oddziałem w bazie sił powietrznych.
No dobrze…
To oznaczało, że w bazie znajdowało się coś, co Chińczycy zamierzali przejąć. Fairfax podejrzewał, że jest to szczepionka, o której wspominano w odkodowanych komunikatach.