Juliet zdjęła swoją maskę i rzuciła ją Matce, która właśnie skończyła walkę z Websterem. Ubrana w mundur wyjściowy korpusu piechoty morskiej, nie była wyposażona tak jak oni.
– A ty? – spytała Matka. Juliet wskazała na swoją twarz.
– Mam azjatycką krew. Nic mi nie będzie, ale jeśli ty nie założysz maski, będzie po tobie.
– Dzięki! – krzyknęła Matka i natychmiast skorzystała z zaoferowanego jej daru.
– Szybko! – zawołał Schofield. – Tędy!
Z maską na twarzy ruszył między blachy wraka – na północny wschód, do miniwindy.
Pobiegli za nim.
Wkrótce znaleźli się przy windzie.
Na małej platformie leżała zapalona pochodnia. Musiała wypaść z ręki któremuś z umierających więźniów.
Schofield złapał ją i odwrócił się. Dobiegli do niego Matka i prezydent.
Wtedy do nich dotarło, że nie ma z nimi Juliet.
Juliet Janson leżała na betonie, tuż przy podwoziu AWACS-a.
Kiedy miała ruszyć za Schofieldem i resztą, nie wiadomo skąd wychynęła czyjaś ręka i złapała ją za kostkę. Juliet przewróciła się.
Chwycił ją Boa McConnell, wciąż jeszcze oszołomiony po ataku Matki, ale na tyle przytomny, że umiał odróżnić sojusznika od wroga.
Trzymał Juliet za nogę i nie pozwalał jej odejść.
Zaczęła walczyć.
Boa wyciągnął zza cholewy nóż i uniósł go wysoko. Juliet patrzyła z przerażeniem, jak ostrze zmierza ku jej stopie…
BAM!
Głowa McConnella eksplodowała nagle jak balon. Padł martwy na miejscu.
Juliet odpełzła od trupa i popatrzyła w górę, by sprawdzić, kto strzelał.
Na południowej krawędzi szybu ktoś machał pochodnią i wołał:
– Janson! Agentka Janson!
Juliet zmrużyła oczy, próbując zobaczyć, kto ją woła.
Był to na pewno mężczyzna – w mundurze komandosa 7. Szwadronu, wystarczyło jednak, że dostrzegła w jego dłoni niklowany pistolet, by go rozpoznała.
Book II.
– Janson! Gdzie jesteś?! – krzyknął do mikrofonu na nadgarstku Schofield, czekający niecierpliwie na miniplatformie.
Odpowiedział mu głos Booka II:
– Strach na Wróble, tu Book. Mam Janson. Spadajcie stąd.
– Dzięki, Book. – odparł Schofield i zapytał: – Lis, żyjesz jeszcze?
Nie było odpowiedzi.
Schofield zesztywniał.
Po chwili nadeszła odpowiedź:
– Jestem tutaj, Strachu na Wróble.
– Gdzie?
– W budynku na wschodnim krańcu hangaru. Zabieraj prezydenta i nie martw się o mnie.
– Dobrze… posłuchaj: muszę się dostać do Strefy Osiem. Źli chłopcy zabrali tam Kevina. Biorę ze sobą prezydenta. Spotkamy się, kiedy… o cholera!
– Co jest?
– Piłka. Jest gdzieś w hangarze. Ma ją Grimshaw.
– Zostaw to mnie. Wyprowadź tylko stąd prezydenta. Spotkamy się w Strefie Osiem, gdy tylko będę mogła tam przyjść.
– Dzięki. Lis?
– Tak?
– Uważaj na siebie. Zapadła chwila ciszy.
– Ty też.
Schofield wcisnął klawisz i mała platforma zaczęła zwozić jego, Matkę i prezydenta w dół szybu.
Matka dotknęła ramienia Schofielda.
– Strefa Osiem? Schofield odwrócił się do niej.
– Tak.
Bez względu na to, jak bardzo próbował o tym nie myśleć, wciąż powracał do niego ten sam obraz: komandosów 7. Szwadronu na peronie kolei X, prowadzących Kevina do wagonika, by uciec z nim do Strefy 8.
Kevin…
Chłopiec był osią wszystkich wydarzeń.
– Chcę się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, i potrzebuję do tego dwóch rzeczy…
– To znaczy?
Schofield wskazał na prezydenta.
– Po pierwsze jego.
– A po drugie?
– Kevina. Dlatego musimy jak najszybciej dostać się do Strefy Osiem.
Cezar Russell, Kurt Logan i trzej komandosi z oddziału Alfa przebiegli w prażącym słońcu kilkaset metrów po pasie startowym Strefy 7 i wpadli do trzypiętrowej wieży kontrolnej, stojącej jakieś sto metrów od głównego kompleksu.
Wieża, z której także można było kierować bazą, miała im posłużyć jako zapasowe centrum dowodzenia.
Wbiegli do środka – pomieszczenie wyglądało identycznie jak centrala dowodzenia w hangarze – i zaczęli przełączać klawisze. Rozjaśniły się monitory, na konsoletach zapalały się światła.
– Dajcie mi namiar z lokalizatorów osobistych oddziału Echo.
Znalezienie komandosów z oddziału Echo nie zajęło im zbyt wiele czasu. Każdy żołnierz 7. Szwadronu miał wszczepiony pod skórą nadgarstka specjalny nadajnik.
– Są w kolei X. Właśnie dojeżdżają do Strefy Osiem.
– Uruchomić penetratory. Lecimy do Strefy Osiem.
Znajdujący się na poziomie 1 Nicholas Tate chodził bezradnie tam i z powrotem, kompletnie sparaliżowany przerażeniem.
Po nagłym i tajemniczym zniknięciu Wyciora Hagerty’ego zupełnie nie wiedział, co robić.
Trzymając w ręku latarkę, zaczął iść w głąb hangaru. Kiedy znalazł się dwadzieścia metrów przed schodzącą na poziom 2 rampą, zatrzymał go dziwny widok. Z dołu coś się wynurzało.
To, co zobaczył, omal nie pozbawiło go zmysłów.
Cała ta scena miała w sobie coś surrealistycznego.
Pochylnią wchodziła na poziom 1 rodzina niedźwiedzi. Niedźwiedzi!
Na betonową podłogę powoli wkroczył ogromny samiec, a za nim nieco mniejsza samica i troje młodych. Każde z idących na czterech łapach zwierząt ostrożnie wyciągało łeb do przodu i niuchało.
Pod Tate’em ugięły się nogi.
Odwrócił się i ruszył biegiem w kierunku szybu centralnego.
Miniwinda jechała w dół w niemal kompletnej ciemności. Jedyne światło, wydobywające z mroku sylwetki Schofielda, Matki i prezydenta, rzucała pochodnia w ręku kapitana.
Schofield wyjął z kieszeni na udzie dwie ampułki ze szczepionką Bothy.
– Ile mamy czasu? – spytał prezydenta.
– Jeżeli wirus wnika przez skórę, do pojawienia się pierwszych objawów musi upłynąć pół godziny. Zakażenie przez skórę jest wolniejsze od bezpośredniego, przez wdychanie. Ale to antidotum zneutralizuje całkowicie wirusa.
Schofield podał po jednej ampułce Matce i prezydentowi i wyjął trzecią dla siebie.
– Przed jazdą do Strefy Osiem musimy znaleźć kilka sterylnych strzykawek.
Wkrótce dotarli do poziomu 1. Ledwie się tam znaleźli, z ciemności wyskoczył zdenerwowany Nicholas Tate i natychmiast wskoczył na miniplatformę.
– Eee… chyba nie zechcecie… tam iść… – wystękał.
– Dlaczego? – spytał Schofield.
– Nie… dźwie… dzie – jęknął Tate.
Schofield zmarszczył czoło i popatrzył na prezydenta. Pomyślał, że Tate najwyraźniej postradał zmysły.
– Gdzie Wycior? – spytała Matka.
– Zniknął – odparł Tate. – Po prostu – PUFFF! – zniknął. W jednej chwili stał za mną, a w następnej już go nie było. Tylko to po nim zostało.
Uniósł w górę sygnet Hagerty’ego.
Schofield nic z tego nie rozumiał. Ale prezydent zrozumiał.
– Jezu… – szepnął. – Uwolnił się…
– Kto? – spytała Matka.
– W tym kompleksie jest tylko jedna osoba, która na miejscu porwania zostawia coś z biżuterii swojej ofiary – powiedział prezydent. – Seryjny zabójca Lucifer Leary.
– Chirurg z Phoenix… – Schofield natychmiast przypomniał sobie zarówno nazwisko Chirurga, jak i fakty związane z jego działalnością.
– No to wspaniale! – zawołała Matka. – Tylko tego nam jeszcze brakowało… kolejnego popierdolonego świra, latającego po tym wariatkowie.
Prezydent zwrócił się do Schofielda:
– Kapitanie, nie mamy czasu. Jeżeli Cezar Russell dostał chłopca…
Schofield przygryzł wargę. Nie lubił nikogo zostawiać – nawet jeśli był to Wycior Hagerty.