Było to tak, jakby znaleźli się w wypełnionym powietrzem bąblu.
Pociski z lecącego obok penetratora nie dolatywały do nich, skończyły się fajerwerki iskier.
Ciągnik sunął ku dziobowi samolotu, ukryty w jego cieniu. Po chwili minęli tylne koła.
Karaluch skręcił w lewo, pod skrzydło, kierując się ku sznurowej drabince, zwisającej przez cały czas z luku wejściowego.
Dotarli do drabinki i w tym momencie…
…samolot nagle skręcił w prawo.
– Jasna cholera! – wrzasnęła Matka, kiedy karaluch wyjechał spod osłony.
– Skręca na główny pas! – krzyknął Schofield. Wielki srebrny ptak wjechał na przedłużenie pasa startowego.
– Matka, do drabinki!
Matka ponownie wcisnęła do końca pedał gazu i gwałtownie skręciła kierownicą, by przysunąć pozbawionego przez chwilę elektronicznej ochrony karalucha do sznurowej drabinki. Zanim jednak znów się schowali, jeden z penetratorów zdążył się ustawić przed nimi i otworzyć ogień.
Tuż przed karaluchem załomotał o asfalt grad pocisków smugowych. Rykoszetujące pociski rozpryskiwały się we wszystkie strony.
Kilka z nich trafiło w przednią szybę pojazdu, rysując na niej długie pęknięcia. Znacznie więcej odbiło się od asfaltu – pod przednim zderzakiem – i uderzyło w podwozie. Trzy pociski trafiły w kolumnę kierowniczą.
Efekt był natychmiastowy.
Kierownica w dłoniach Matki oszalała.
Tył karalucha zaczął wściekle zarzucać i pojazd przestał jechać w linii prostej. Pędził teraz zygzakami, odbijając po kilka metrów w lewo i prawo.
Matka musiała użyć całej siły, aby utrzymać kierownicę.
Boeing zakończył skręt i zaczął prostować koła.
Pas startowy biegł prosto przed dziobem samolotu – długa wstęga czarnego asfaltu, znikająca za drżącym pustynnym horyzontem.
– Matka! – wrzasnął Schofield.
– Wiem! Idziesz! Właź na dach! Podjadę pod drabinkę! Weź ze sobą prezydenta!
– A ty?
– Za dwanaście sekund ten samolot wystartuje i jeśli nie będziesz na pokładzie, stracimy dzieciaka! Muszę zostać za kierownicą, bo ten złom odjedzie!
– Ale penetratory cię zabiją!
– Dlatego musisz go zabrać ze sobą – odparła Matka, wskazując na prezydenta. – Nie martw się o mnie. Przecież wiesz, że aby mnie wyeliminować, trzeba czegoś więcej niż bandy pedałów z sił powietrznych!
Schofield wcale nie był tego taki pewien.
Widział jednak jej spojrzenie i wiedział, że podjęła decyzję – była gotowa zginąć, byle tylko on i prezydent dostali się na pokład boeinga.
Odwrócił się do prezydenta.
– Chodźmy! Idzie pan ze mną.
I Karaluch pędził równo z samolotem, znów chroniony przez jego elektronikę. Po chwili podjechał pod lewy luk wejściowy, z którego zwisała drabinka.
Dwie maleńkie figurki, Schofield i prezydent – ubrane w czarne mundury komandosów 7. Szwadronu – wspięły się na dach pędzącego ciągnika. Na szczęście przy każdym mundurze były gogle, ich oczy były więc chronione przed siekącym piachem.
Matka z całej siły trzymała kierownicę, starając się utrzymać pojazd w prostej linii.
Po wejściu na dach karalucha Schofield natychmiast spróbował sięgnąć po drabinkę, ale jej koniec bujał się tuż poza jego zasięgiem.
Nagle rozległ się ogłuszający ryk.
Silniki boeinga zwiększyły obroty.
Schofieldowi krew zamarła w żyłach.
Samolot zwiększał moc, szykując się do startu. Lada chwila przyspieszy i ucieknie im!
Koniec drabinki latał na wietrze przed karaluchem, wszędzie wirowały kłęby piachu.
Schofield odwrócił się do prezydenta i krzyknął:
– Złapię drabinkę, a pan złapie się mnie!
– Co?!
– Dokładnie to, co powiedziałem! – krzyknął ponownie Schofield.
Pobiegł na przód dachu, odbił się od jego krawędzi i…poleciał w powietrze, wyciągając przed siebie ręce…i złapał najniższy szczebelek.
Machnął na prezydenta, by podszedł do skraju dachu karalucha.
– Niech pan mnie złapie!
Szef pokręcił z powątpiewaniem głową i mruknął coś pod nosem, ale ruszył do przodu i…
…skoczył…
…dokładnie w chwili, gdy boeing wystrzelił do przodu.
Prezydent przeleciał metr w powietrzu i zderzył się z Schofieldem. Natychmiast objął kapitana wokół pasa i mocno zacisnął ręce.
Karaluch z Matką został z tyłu, niezdolny do zwiększenia prędkości. Oba penetratory także zrezygnowały z pogoni i znieruchomiały w powietrzu.
Wiszący na drabince Schofield – pędzili teraz z prędkością niemal 200 kilometrów na godzinę i musiał nie tylko sam się utrzymać, ale także wytrzymać ciężar prezydenta – patrzył z przerażeniem, jak jeden z penetratorów wystrzeliwuje rakietę w kierunku niechronionego już przez nic karalucha.
Rakieta trafiła pojazd z tyłu i eksplodowała, unosząc tył ciężkiego holownika jakieś półtora metra nad ziemię.
Ciągnikiem gwałtownie zarzuciło i zjechał z pasa startowego. Wrył się w piasek, wzbijając potężną chmurę pyłu, po czym przekoziołkował – raz, drugi, trzeci – i w końcu z głośnym łoskotem znieruchomiał podwoziem ku górze.
Wisząc na drabince podwieszonej do coraz bardziej rozpędzającego się samolotu, Schofield mógł jedynie mieć nadzieję, że Matka zginęła szybko i nie cierpiąc.
Boeing wciąż pędził pasem startowym. Z powodu zamocowanego na kadłubie wahadłowca potrzebował do startu szczególnie długiego rozpędu.
– Pan pierwszy! – wrzasnął Schofield do prezydenta. – Niech pan wlezie po mnie do góry i wejdzie po drabince!
Prezydent zrobił, co mu kazano.
Wspiął się po Schofieldzie, wykorzystując do oparcia stóp każde możliwe zagłębienie jego ciała, i stanął na jego ramionach, skąd przeszedł na drabinkę.
Kiedy prezydent z niego zlazł, Schofield zaczął się podciągać.
Pas w dole śmigał z ogromną prędkością, wiatr smagał ich bezlitośnie.
Gdy dotarli do luku, pas jakby się zapadł. Oddalał się bardzo szybko, malał w oczach.
Schofield przełknął ślinę.
Byli w powietrzu.
Helikopter Cezara Russella wylądował miękko na pasie startowym jakieś dwadzieścia metrów od przewróconego karalucha Matki.
Cezar wysiadł i patrzył na odlatujący samolot.
Kurt Logan podszedł do przewróconego pojazdu. Został z niego poobijany, poskręcany wrak. Wszędzie leżały kawały poodrywanego metalu.
Kabina kierowcy była całkowicie spłaszczona, jej przednia szyba została wepchnięta do środka. Wyglądała jak zdeptana puszka po napojach.
Po chwili Logan zobaczył ciało. Leżało twarzą do dołu – poskręcane i połamane. Widać było jedynie korpus i kończyny, brakowało głowy. Musiała zostać odcięta przez przedni zderzak, który wbił ją potem w piasek. Lewa noga była oderwana przy kolanie. Siła uderzenia karalucha o ziemię musiała być naprawdę potężna.
Logan wrócił do Russella. Cezar nie odwracał wzroku od srebrnego samolotu.
– Echo mają chłopaka – powiedział Logan. – A marines prezydenta.
– No cóż… – mruknął Cezar. – Trudno. Musimy wobec tego przejść do planu awaryjnego. A to oznacza, że wracamy do Strefy Siedem.
Prezydent padł z głuchym tąpnięciem w krótkim korytarzyku tuż za otwartym lukiem boeinga. Ledwie dyszał.
Kilka sekund po nim wylądował tam Schofield. Udało mu się stanąć i zatrzasnąć luk, który zamknął się z głośnym, basowym tąpnięciem.
Gdy obaj mężczyźni leżeli na podłodze – nie mieli siły nawet zdjąć gogli – schodkami zszedł z górnego pokładu jeden z pilotów, komandos 7. Szwadronu z oddziału Echo.
Miał na sobie obszerny pomarańczowy kombinezon, w którym Schofield natychmiast rozpoznał strój ciśnieniowy.