3
Tego samego dnia wieczorem, w terminalu Amtraka w Phoenix, wysoki mężczyzna o siwiejących włosach podszedł do kasy, w której siedziała Bonita Alvarez, i zapytał o kolejowe połączenie z Nowym Jorkiem. Bonita pokazała mu rozkład jazdy. Podążając palcem po rozkładzie, mężczyzna dokładnie spisał wszystkie informacje. Zapytał kasjerkę, czy mogłaby sprzedać mu bilet na wyjazd w dniu trzecim stycznia. Palce Bonnie zatańczyły na klawiaturze komputera. Poinformowała go, że owszem, mogłaby.
– Więc czemu pani nie… – zaczął mówić mężczyzna, raptownie przerwał i podniósł dłoń do głowy.
– Czy pan dobrze się czuje?
– Fajerwerki – powiedział wysoki mężczyzna. Bonnie zeznała później na policji, że jest pewna tego, co powiedział mężczyzna. Powiedział: „Fajerwerki".
– Proszę pana? Czy panu coś dolega?
– Migrena – wyjaśnił mężczyzna. – Przepraszam. – Próbował się uśmiechnąć, ale to niewiele pomogło jego ściągniętej, młodo-starej twarzy.
– Może aspirynę? Mam przy sobie.
– Nie, dziękuję. Samo przejdzie.
Wypisała bilety i wyjaśniła, że na Dworcu Centralnym w Nowym Jorku będzie szóstego stycznia wczesnym popołudniem.
– Ile płacę? Podała cenę biletu.
– Gotówką czy kartą kredytową, panie Smith?
– Gotówką – odparł mężczyzna, wyjmując z portfela całą garść dwudziestek i dziesiątek.
Przyjęła należność, wydała resztę, kwit i bilet.
– Pociąg odjeżdża o dziesiątej trzydzieści, panie Smith. Proszę być na peronie o dziesiątej dziesięć.
– Doskonale. Dziękuję.
Bonnie obdarzyła go uprzejmym zawodowym uśmiechem, ale pan Smith już się odwrócił. Był strasznie blady i miała wrażenie, że bardzo cierpi.
I była całkiem pewna, że powiedział: „fajerwerki".
4
Elton Curry był konduktorem Amtraka na trasie Phoenix – Salt Lake. Wysoki mężczyzna pojawił się na peronie trzeciego stycznia punktualnie o dziesiątej dziesięć i Elton pomógł mu wejść po stopniach do wagonu, ponieważ mężczyzna mocno kulał. W jednej ręce miał dość sfatygowaną, pogniecioną płócienną torbę z rozdarciami na szwach, w drugiej nowiutką dyplomatkę z cielęcej skóry. Niósł ją tak, jakby dużo ważyła.
– Czy mogę panu pomóc? – zapytał Elton, mając na myśli dyplomatkę, ale pasażer podał mu torbę i bilet.
– Nie, proszę pana, bilet sprawdzam w drodze.
– Aha. Dziękuję.
Agentom FBI, którzy go później przesłuchiwali, Elton powiedział, że mężczyzna był bardzo uprzejmy. I dał duży napiwek.
5
Szósty stycznia był w Nowym Jorku szarym i pochmurnym dniem. Zanosiło się na śnieg, który jakoś nie mógł zacząć padać. Taksówka George'a Clementa stała zaparkowana przed Baltimore Hotel, naprzeciwko Dworca Centralnego.
Drzwi auta otworzyły się i wsiadł do niego mężczyzna o siwiejących włosach. Poruszał się ostrożnie, jakby coś go bolało. Torbę podróżną i dyplomatkę położył obok siebie na siedzeniu, zamknął drzwi, a potem oparł głowę na oparciu i zamknął na chwilę oczy, jakby był ogromnie zmęczony.
– Dokąd jedziemy, przyjacielu? – zapytał go George. Pasażer spojrzał na kawałek papieru, który trzymał w dłoni.
– Dworzec Portowy – powiedział. George włączył silnik.
– Wyglądasz raczej słabiutko, przyjacielu. Mój szwagier wyglądał podobnie, kiedy miał atak kamieni nerkowych. Masz kamienie?
– Nie.
– Mój szwagier twierdzi, że kamienie nerkowe bolą bardziej od wszystkiego. Wiesz, co mu odpowiedziałem? Że pieprzy. Andy, powiedziałem, jesteś fajny facet i kocham cię, ale pieprzysz. Miałeś kiedyś raka, Andy, spytałem? Spytałem go, rozumiesz pan, czy miał kiedyś raka. Bo przecież wszyscy wiedzą, że rak jest najgorszy. – George spojrzał we wsteczne lusterko i patrzył w nie przez dłuższą chwilę. – Pytam cię szczerze, przyjacielu… dobrze się czujesz? Bo, mówię ci najświętszą prawdę, wyglądasz jak podgrzany nieboszczyk.
Pasażer odpowiedział mu:
– Wszystko w porządku. Przypomniałem sobie, jak kiedyś jechałem taksówką, wiele lat temu.
– Aha – stwierdził mądrze George, jakby dokładnie wiedział, o czym ten gość gada. Cóż, Nowy Jork jest pełen szaleńców, nie ma co zaprzeczać. I po tej krótkiej chwili filozoficznej zadumy George wrócił do swego szwagra.
6
– Mamo, czy ten pan jest chory?
– Ciii…
– Tak, ale czy jest chory?
– Cicho, Danny.
Uśmiechnęła się przepraszająco do mężczyzny siedzącego po drugiej stronie przejścia w autobusie Greyhounda, chcąc dać mu do zrozumienia, że przecież dzieci mogą powiedzieć wszystko, ale wydawało się, że mężczyzna nie usłyszał Danny'ego. Biedny człowiek, rzeczywiście wyglądał na chorego. Danny miał tylko cztery lata, ale tu się nie mylił. Mężczyzna patrzył na śnieg (który zaczął padać zaraz po tym, jak minęli granicę Con-necticut), jakby nic nie widział. Był blady, zbyt chudy, a spod kołnierza płaszcza aż do szczęki biegła okropna blizna jak u Frankensteina. Wyglądało, jakby ktoś całkiem niedawno próbował mu obciąć głowę – próbował i niemalże mu się udało.
Autobus jechał do Portsmouth w New Hampshire. Powinni przyjechać na miejsce o wpół do dziesiątej wieczorem, jeśli śnieg zbytnio ich nie opóźni. Julie Brown i jej synek mieli tam odwiedzić teściową; ta stara suka będzie, oczywiście, rozpuszczać Danny'ego jak zwykle, a jemu niewiele potrzeba.
– Chcę mu się przyjrzeć!
– Nie, Danny.
– Chcę zobaczyć, czy jest chory.
– Nie!
– No, a co będzie, jeśli on w y k r o k u j e, mamo? Oczy Danny'ego aż zabłysły na tę fascynującą możliwość. – Może wykrokować zaraz.
– Danny, zamknij się.
– Hej, proszę pana! – krzyknął Danny. – Pan krokuje czy coś?
– Danny, masz się natychmiast zamknąć! – syknęła Julie, zarumieniona ze wstydu.
Danny zaczął wtedy płakać, a raczej płaczliwie krzyczeć jak zawsze, kiedy nie pozwalała mu robić, co chce. Kiedy się tak zachowywał, miała ochotę złapać go za rękę i ścisnąć, aż będzie miał prawdziwy powód do płaczu. W takich chwilach, jadąc autobusem przez kolejną gwałtowną śnieżyce z płaczącym dzieckiem u boku, żałowała, że matka nie wysterylizowała jej przed osiemnastymi urodzinami.
I w tej właśnie chwili mężczyzna siedzący po przeciwnej stronie przejścia odwrócił głowę i uśmiechnął się do niej zmęczonym, pełnym bólu, lecz jakże łagodnym uśmiechem. Julie dostrzegła jego strasznie przekrwione oczy, jakby płakał. Próbowała odpowiedzieć mu tym samym, ale jej uśmiech nie wypadł okazale. Przekrwione lewe oko – i ta blizna na szyi – sprawiały, że lewa połowa jego twarzy wydawała się groźna, nieprzyjemna.
Miała nadzieję, że ten człowiek nie jedzie aż do Portsmouth, ale okazało się, że jechał właśnie tam. Dostrzegła go na dworcu, kiedy babcia złapała w ramiona szczęśliwego, rozchichotanego Danny'ego. Widziała, jak kulejąc idzie do drzwi; w jednej ręce miał starą torbę, w drugiej nowiutką dyplomatkę. I – tylko na chwilę – Julie poczuła, jak przeszły ją ciarki. Mężczyzna nie tyle kulał, co niemal pełzł przed siebie. Ale była w tym jakaś straszna determinacja, powiedziała później policjantom stanowym z New Hampshire. Sprawiał wrażenie, jakby doskonale wiedział, gdzie idzie, i jakby nic nie miało go powstrzymać przed dojściem do celu.