O'Donnel nalał piwa do dwóch wysokich szklanek i zaniósł je staruchom. Powiedział im coś, Clarice odpowiedziała mu „Pieprz się!" i zachichotała. Bar wypełniały duchy zdechłych hamburgerów. Głos Tammy Wynette z trudem przebijał się przez trzaski starej płyty. Kaloryfery pompowały w salę duszne ciepło, a szyby zaklejał suchy śnieg. Johnny potarł skronie. Już kiedyś, w setkach innych małych miasteczek, był w tym barze. Miał migrenę. Kiedy potrząsnął dłonią O'Donnella, dowiedział się, że ma wielkiego, starego kundla, którego wyszkolił do rzucania się na ludzi. Jednym z jego największych marzeń było, by ktoś włamał się do niego nocą, co umożliwiłoby mu poszczucie psa bez łamania prawa i w ten sposób na świecie byłoby o jednego zboczonego hippisa-narkomana mniej.
Boże, ta migrena.
O'Donnell wrócił, wycierając ręce o fartuch. Tammy Wynette skończyła śpiewać, zastąpiła ją Red Sovine, do której przez CB zgłosił się pluszowy miś.
– Dzięki za piwo. – O'Donnell napełnił dwa kufle.
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Johnny nadal studiował wycinek. – W zeszłym tygodniu Coorter's Nooch, a w tym Jackson. Nigdy nie słyszałem o Jackson. Musi być malutkie.
– Prawie wioska – zgodził się O'Donnell. – Mieli kiedyś ośrodek narciarski, ale zbankrutował. Mnóstwo ludzi zostało bez pracy. Tyle tam roboty, co przy miazdze drzewnej i kilku akrach ziemi. A on jedzie do Jackson, o święty Jezu! Rozmawia z nimi. Wysłuchuje ich żalów. Skąd jesteś w Maine, Johnny?
– Lewinston – skłamał Johnny. Z wycinka wynikało, że Stillson spotka się ze wszystkimi zainteresowanymi w ratuszu.
– I pewnie przyjechałeś pojeździć na nartach, zgadłem?
– Nie. Kiedyś, dawno, zraniłem się w nogę. Nie mogę jeździć na nartach. Po prostu tędy przejeżdżałem. Dziękuję, że dałeś mi na to zerknąć. – Johnny oddał wycinek. – Bardzo interesujące.
O'Donnell ostrożnie umieścił wycinek wśród innych papierów. Miał ten pusty bar, w domu psa, który umiał rzucać się na ludzi na komendę, i Grega Stillsona. Greg odwiedził kiedyś jego bar!
Nagle Johnny zdał sobie sprawę, że chciałby umrzeć. Jeśli jego talent był darem Bożym, to Bóg jest niebezpiecznym szaleńcem, którego należy natychmiast powstrzymać. Jeśli Bóg chciał uśmiercić Grega Stillsona, to czemu nie spowodował, żeby pojawił się na świecie z pępowiną owiniętą wokół szyi? Dlaczego nie udusił go kawałkiem mięsa? Nie poraził prądem, kiedy zmieniał stację radiową. Nie utopił go w gliniance. Po co Bogu Johnny Smith – żeby odwalał za niego brudną robotę? Nie chodziło o odpowiedzialność za ocalenie świata; to dobre dla szaleńców, bo tylko oni wierzą, że mogą ocalić świat. Johnny zdecydował nagle, że pozwoli Stillsonowi żyć i w ten sposób na-pluje Bogu w oko.
– Dobrze się czujesz, Johnny?
– Co? Tak, doskonale.
– Przez sekundę wyglądałeś jakoś dziwnie.
Chuck Chatsworth mówiący: „gdybym go nie zabił, bałbym się, że do śmierci będą mnie straszyć duchy tych pomordowanych milionów".
– Zamyśliłem się. Chcę, żebyś wiedział, że napiłem się z tobą z wielką przyjemnością.
– No, oczywiście, nawzajem. – O'Donnell sprawiał wrażenie uradowanego. – Chciałbym, żeby więcej moich gości myślało jak ty. Przejeżdżają tędy, jadąc w góry, wiesz? Do sławnych miejsc. Tam zabierają całą forsę. Gdybym myślał, że to ich zatrzyma, urządziłbym to miejsce tak, jak lubią. No, wiesz, plakaty ze Szwajcarii i Kolorado. Kominek. Załadowałbym szafę rockiem zamiast tej gównianej muzyki. Wiesz… dobrze bym się z tym czuł. – O'Donnell wzruszył ramionami. – Do diabła, nie jestem złym facetem.
– Jasne – przytaknął Johnny, wstając ze stołka i myśląc o psie, rzucającym się na ludzi na rozkaz i o wymarzonym hippisie-narkomanie, włamywaczu.
– No, to przekaż kumplom, że tu jestem.
– Zrobi się.
– Hej, Dick! – wrzasnęła jedna ze starych bab. – Słyszałeś kiedyś, że klientów obsługuje się z uśmiechem?
– Każ się wypchać! – O'Donnell aż się zaczerwienił.
– Pieprz SIĘ! – krzyknęła Clarice i zachichotała. Johnny cicho wyszedł w śnieżycę.
8
Zatrzymał się w Holiday Inn w Portsmouth. Kiedy wrócił do hotelu wieczorem, poprosił recepcjonistę, by przygotowano mu rachunek na jutro.
W swym pokoju usiadł za biurkiem, wyjął papeterię i wziął hotelowy długopis. Głowa go bolała, ale musiał napisać listy. Jego chwilowy bunt – jeśli był to rzeczywiście bunt – już minął, a sprawa ze Stillsonem pozostała nie dokończona.
Oszalałem, pomyślał. O to chodzi. Zgubiłem piątą klepkę. Oczami wyobraźni widział nagłówki: JASNOWIDZ ZABIJA POSŁA Z NEW HAMPSHIRE. SZALENIEC MORDUJE STILLSONA. SERIA KUL KŁADZIE TRUPEM POSŁA Z NEW HAMPSHIRE. Inside View doczeka się, oczywiście, swego wielkiego dnia. FAŁSZYWY „PROROK" ZABIJA STILLSONA. DWUNASTU PSYCHIATRÓW WYJAŚNIA, DLACZEGO SMITH TO ZROBIŁ. I może komentarz Deesa opisujący, jak to Johnny chciał „ustrzelić sobie intruza".
Wariat.
Rachunek za szpital został wprawdzie uregulowany, ale po tym pozostanie inny, szczegółowy rachunek, za który będzie musiał zapłacić jego ojciec. I on, i jego nowa żona spędzą mnóstwo czasu w światłach reflektorów, odbitych od jego wątpliwej sławy. Dostaną ziejące nienawiścią listy. Dziennikarze przeprowadzą wywiady ze wszystkimi, których znał: z Chatsworthami, z Samem, z szeryfem George'em Bannermanem. Z Sarą? Nie, być może nie dotrą do Sary. W końcu przecież nie planował zabójstwa prezydenta. W każdym razie jeszcze nie prezydenta. I wielu ludzi boi się powiedzieć o tym głośno, ale ja do nich nie należę. Każdemu powiem: pewnego dnia Greg Stillson może zostać prezydentem.
Johnny potarł skronie. Ból pulsował mu w głowie długimi, powolnymi falami, a listy pozostały nie napisane. Przysunął do siebie pierwszą kartkę papieru, podniósł długopis i napisał Kochany Tato. W okna z suchym szelestem uderzył śnieg. W końcu pióro ruszyło po kartce, najpierw powoli, potem coraz szybciej.
ROZDZIAŁ 27
l
Johnny wszedł po drewnianych schodach, wyczyszczonych ze śniegu i posypanych solą. Przeszedł przez dwoje podwójnych drzwi do holu wytapetowanego wynikami głosowań i informacjami o zebraniach rady miejskiej, które miały odbyć się w Jackson dnia trzeciego stycznia. Była wśród nich informacja o spotkaniu ze Stillsonem i zdjęcie Samego Wielkiego Człowieka w zsuniętym na tył głowy kasku, z tym jego krzywym, kpiącym uśmieszkiem, mówiącym: „przechytrzymy ich, nie, stary?" A po prawej stronie drzwi prowadzących bezpośrednio do sali spotkań stał znak, którego Johnny absolutnie się nie spodziewał; przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu.
EGZAMIN NA PRAWO JAZDY – głosił znak stojący na drewnianej podpórce. PROSZĘ, PRZYGOTOWAĆ DOKUMENTY.
Johnny otworzył drzwi, wszedł i poczuł oszałamiającą falę ciepła bijącą od starego pieca. Pierwsze, co zobaczył, to siedzący za biurkiem policjant, ubrany w rozpiętą narciarską kurtkę. Na biurku leżały rozrzucone papiery, stało tam także urządzenie do badania ostrości wzroku.
Gliniarz przyjrzał mu się i Johnny poczuł się tak, jakby tonął.
– Czym mogę panu służyć?
Johnny sięgnął dłonią ku wiszącemu mu na szyi aparatowi fotograficznemu.
– Chciałem się tutaj trochę porozglądać. Zaangażował mnie magazyn Yankee. Przygotowujemy rozkładówkę o architekturze miejskiej w Maine, New Hampshire i w Vermont. Przewidujemy mnóstwo zdjęć, rozumie pan?
– Ależ proszę bardzo. Moja żona bez przerwy czyta Yankee. Ja tam przy nim zasypiam. Johnny uśmiechnął się.