Выбрать главу

– Architektura Nowej Anglii jest nieco… surowa.

– Surowa… – powtórzył policjant z powątpiewaniem i przestał się interesować całą sprawą. – Następny, proszę!

Do biurka, za którym siedział, podszedł młody mężczyzna. Wręczył policjantowi arkusz egzaminacyjny, gliniarz wziął go i powiedział:

– Proszę spojrzeć we wziernik i nazwać znaki drogowe i inne oznaczenia, które będę panu pokazywał.

Młody mężczyzna spojrzał we wziernik. Policjant przykrył wręczoną mu kartę przezroczystą folią z zaznaczonymi prawidłowymi odpowiedziami. Johnny poszedł głównym korytarzem ratusza w Jackson i zrobił zdjęcie stojącego na środku podium.

Za jego plecami młody mężczyzna mówił:

– Znak stopu. Następny znak to ulica podporządkowana… a następny to znak informacyjny… zakaz skrętu w prawo, zakaz skrętu w lewo…

Johnny nie spodziewał się, że spotka w ratuszu policjanta; nie zatroszczył się nawet o to, by kupić film do aparatu służącego mu za rekwizyt. Ale już było za późno, nie mógł się wycofać. Był piątek, a Stillson przyjedzie w sobotę, jeśli wszystko pójdzie tak, jak powinno. Będzie odpowiadał na pytania i przyjmie rady od dobrych ludzi z Jackson. Będzie tu spory tłum. Kilku doradców, kilku ekspertów… i kilku młodych mężczyzn w ciemnych garniturach i sportowych kurtkach, którzy niedawno nosili dżinsy i jeździli motocyklami. Greg Stillson nadal otaczał się ochroniarzami. Na mityngu w Trimbull mieli upiłowane kije bilardowe. Czy teraz nosili broń? Czy poseł Stanów Zjednoczonych miałby kłopoty z załatwieniem pozwolenia na noszenie ukrytej broni? Johnny nie sądził, by miał jakieś trudności. Mógł liczyć na jedną tylko szansę i będzie musiał ją wykorzystać. Stąd tak ważne jest obejrzenie tego miejsca, by spróbować podjąć decyzję – czy dopaść Stillsona tutaj, czy czekać na parkingu z otwartymi oknami i karabinem na kolanach.

Dlatego przyszedł tu i oceniał miejsce zamachu, a niecałe dziesięć metrów dalej policjant prowadził egzamin na prawo jazdy.

Po jego lewej ręce wisiała tablica z ogłoszeniami i Johnny wymierzył w nią swój pusty aparat – na miłość boską, dlaczego nie poświęcił dwóch minut i nie kupił filmu? Tablica była pokryta typowymi małomiasteczkowymi ogłoszeniami dotyczącymi charytatywnej kolacji, zbliżającego się szkolnego meczu, opłat za posiadanie psów i – oczywiście – kolejnymi informacjami o Gregu. Wypisane na fiszce ogłoszenie informowało, że pierwszy radny miejski poszukuje asystenta z umiejętnością stenografii i podczas gdy jego mózg pracował na wysokich obrotach, Johnny wpatrzył się w nie, jakby interesowała go ta posada.

Oczywiście, gdyby Jackson wyglądało beznadziejnie, a choćby nawet ryzykownie, mógłby odczekać do przyszłego tygodnia, gdy Stillson będzie odstawiał identyczny cyrk w miasteczku Upson. A w następnym tygodniu w Trimbull. Albo jeszcze później. Albo nigdy.

To powinien być t e n tydzień. To musi być jutro.

Wymierzył aparat w piec, a później zerknął w górę. Był tam balkon, a może raczej galeria z sięgającą pasa balustradą na szerokich, drewnianych, malowanych na biało podporach wycinanych w diamenty i inne skomplikowane, dekoracyjne wzory. Można byłoby skryć się za balustradą i przyglądać się wszystkiemu przez jeden z tych wymyślnych otworów. We właściwym momencie wystarczyłoby tylko wstać i…

– Jaki to aparat?

Johnny obejrzał się przekonany, że to gliniarz. Zechce pewnie obejrzeć sobie pusty aparat… a później poprosi o jakiś dokument… a potem wszystko się skończy.

Ale to nie był gliniarz, lecz chłopak, który zdawał egzamin na prawo jazdy. Miał ze dwadzieścia dwa lata, długie włosy i miłe, szczere oczy. Ubrany był w zamszową kamizelkę i sprane dżinsy.

– Nikon.

– Są wspaniałe. Mam na tym punkcie prawdziwego hyzia. Od dawna pracuje pan dla Yankee?

– Cóż, jestem wolnym strzelcem. Pracuję dla nich, czasami dla Country Journal, czasami dla Downeast.

– Nic krajowego? People, Lifel

– Nie. Przynajmniej na razie nie.

– A jakiego używa pan tu czasu naświetlania? Co to, do diabla, jest „czas naświetlania"? Johnny wzruszył ramionami.

– Po prostu gram na ucho.

– Chyba na oko? – Chłopak uśmiechnął się.

– Racja. Na oko.

Spadaj, mały, proszę cię, spadaj.

– Sam chciałbym zostać wolnym strzelcem – powiedział chłopak i uśmiechnął się szerzej. – Marzę o tym, żeby pewnego dnia zrobić sensacyjne zdjęcie. Jak podniesienie flagi na Iwo Jima.

– Słyszałem, że to było zaaranżowane.

– No, może. Może. Albo pierwsze zdjęcie UFO lądującego na Ziemi? W każdym razie mam trochę zdjęć zrobionych w okolicy. Kto jest pana kontaktem w Yankee?

Johnny zaczął się pocić.

– No, w tej sprawie to oni zadzwonili do mnie…

– Panie Clawson, czy mógłby pan podejść? – zawołał poli-cjant, najwyraźniej zirytowany. – Chciałbym przejrzeć z panem pańskie odpowiedzi.

– Oho, odezwał się głos pana – stwierdził Clawson. – Do zobaczenia, kolego.

Chłopak odszedł pośpiesznie, a Johnny odetchnął głęboko. Najwyższy czas, żeby się stąd wynieść – i to szybko.

Zrobił jeszcze dwa czy trzy „zdjęcia", żeby nie wyjść na kompletnego idiotę, ale nie był nawet świadomy, na co kieruje aparat. Wyszedł.

Chłopak w sztruksowej marynarce – Clawson – zupełnie o nim zapomniał. Najwyraźniej oblał pisemną część egzaminu. Kłócił się zawzięcie z policjantem, który tylko potrząsał głową.

Johnny przystanął na chwilę w holu. Po lewej była szatnia. Po prawej – zamknięte drzwi. Sprawdził, dały się otworzyć. Tam, na górze, znajdują się oczywiście biura. I galeria.

Zatrzymał się w Jackson House, przyjemnym, małym hoteliku przy deptaku, starannie odnowionym. Renowacja musiała kosztować sporo pieniędzy, ale właściciele zdecydowali pewnie, że opłaci się ze względu na ośrodek narciarski w miejscowych górach. Ośrodek jednak zbankrutował i ten przyjemny, mały hotel ledwie zipał. Kiedy Johnny wychodził w sobotę o czwartej rano, trzymając walizeczkę w lewej ręce, nocny recepcjonista drzemał nad filiżanką kawy.

Johnny prawie nie spał, tylko po północy zapadł w lekką drzemkę. I śnił. Znów był 1970 rok. Karnawał. Wraz z Sarą stał przy kole fortuny i znowu czuł tę szaloną, niezwykłą moc. A w nozdrzach miał zapach płonącej gumy.

– Dawaj – powiedział ktoś cicho za jego plecami. – Strasznie chciałbym zobaczyć, jak ten facet dostaje w tyłek. – Johnny obejrzał się. To był Frank Dodd w swym plastykowym płaszczu, uśmiechający się zakrwawioną szyją rozciętą od ucha do ucha; oczy skrzyły mu się, pełne trupiej energii. Obrócił się ku kołu, przerażony, a za barierką stał Greg Stillson.

– Hej, hej, hej! – krzyknął Stillson głębokim, dźwięcznym, złowrogim głosem. – Obstaw, co masz obstawić, przyjacielu. Chciałbyś rozbić bank?

Tak, Johnny pragnął rozbić bank. Ale kiedy Stillson obrócił koło, dostrzegł, że cały zewnętrzny krąg jest zielony. Zostało tylko podwójne zero. Wszystkie numery przegrywały.

Obudził się i resztę nocy spędził wpatrując się w ciemność przez zamarznięte przy framugach okno. Ból głowy, towarzyszący mu od czasu wczorajszego przyjazdu do Jackson, minął, pozostawiając go słabym, lecz czujnym. Nie myślał o Gregu Stillsonie, myślał o przeszłości. Myślał o matce, zalepiającej mu plastrem skaleczone kolano, myślał o tym, jak pies urwał kawałek obszycia w śmiesznej letniej sukience babci Nellie, jak się śmiał i jak Vera dała mu po głowie, kalecząc mu czoło kamieniem ze swego zaręczynowego pierścionka, myślał o tym, jak ojciec pokazał mu, jak zakładać przynętę na haczyk, i powiedział: „Robaków to nie boli, Johnny… przynajmniej nie przypuszczam, żeby bolało". Myślał, jak ojciec dał mu pod choinkę scyzoryk; miał wtedy siedem lat i tata powiedział poważnie: „Ufam ci, Johnny". Wspomnienia zalały go wielką falą.