Выбрать главу

Powstrzymał dłońmi wybuch śmiechu. Głowę wypełniała mu gorąca, pulsująca krew. Przed oczami widział skaczące szaleńczo, zamazane obrazy. Nagle zapragnął znaleźć się jak najdalej od obrazu mężczyzny, dłubiącego sobie w zębach srebrną wykałaczką, ale nie ośmielił się wydać nawet najmniejszego dźwięku. Słodki Jezu, co się stanie, jeśli będzie musiał kichnąć!

Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, powietrze rozdarło przeraźliwe wycie, wbijając się w głowę Johnny'ego jak cienkie srebrne gwoździe, rosnąc, sprawiając, że głowa zaczęła mu wibrować. Johnny otworzył usta do krzyku…

Wycie ucichło.

– Ach, ty stara kurwo – powiedział dozorca łagodnym tonem.

Przez wyciętą w balustradzie dziurkę Johnny zobaczył go, stojącego na podium i bawiącego się mikrofonem. Sznur mikrofonu biegł zygzakiem ku małemu przenośnemu wzmacniaczowi. Dozorca zrobił kilka kroków, zszedł z podium, odsunął dalej wzmacniacz i pokręcił gałkami. Wrócił do mikrofonu i włączył go ponownie. Znowu rozległo się wycie, tym razem niższe, cichnące. Johnny przycisnął ręce do czoła i zaczął je masować.

Dozorca postukał palcem w mikrofon; wielką salę wypełnił dźwięk brzmiący tak, jakby ktoś walił pięścią w pokrywę trumny. A później głos, wzmocniony wręcz potwornie, zaśpiewał: „Mówią, że odchoooodzisz z tej doliny…"

Przestań, pragnął krzyczeć Johnny. Proszę, przestań, doprowadzasz mnie do szaleństwa, nie możesz przestać?

Śpiew umilkł z głuchym, wzmocnionym trzaskiem i dozorca powiedział swym własnym głosem: „No i masz, kurwa twoja mać!"

Znikł Johnny'emu z oczu. Rozległ się dźwięk rozdzieranego papieru i przecinanego sznurka. Później pojawił się znowu, gwiżdżąc, trzymając w rękach dużą kupkę broszurek. Zaczął je rozkładać na ławkach, jedną koło drugiej. Skończył, zapiął kurtkę i wyszedł. Drzwi zamknęły się za nim z suchym trzaskiem. Johnny spojrzał na zegarek. Za piętnaście ósma. Sala zaczęła się lekko ocieplać. Usiadł i czekał. Głowa nadal bardzo go bolała, ale – czy to nie dziwne? – dziś łatwiej znosił ten ból. Wystarczyło tylko powiedzieć sobie, że już niedługo będzie musiał go znosić.

4

Dokładnie o dziewiątej drzwi znów otworzyły się z trzaskiem, wyrywając go z czujnej drzemki. Johnny mocno ścisnął karabin w rękach, a później rozluźnił dłonie. Przyłożył oko do otworu w kształcie diamentu. Tym razem weszło czterech mężczyzn. Wśród nich był dozorca w zielonej kurtce z rozpiętym pod szyją kołnierzem. Pozostali mieli na sobie płaszcze i garnitury. Johnny poczuł, jak serce nagle mu przyspiesza. Jednym z trójki był Sonny Elliman. Przycięte krótko włosy miał modnie uczesane, ale błyszczące, zielone oczy nie zmieniły się.

– Wszystko gotowe? – zapytał.

– Sprawdź pan sam – odparł dozorca.

– Nie obrażaj się, papciu – wtrącił któryś. Wszyscy rozglądali się po sali. Jeden włączył wzmacniacz i zaraz go wyłączył, zadowolony.

– Ludzie zachowują się, jakby był jakimś cholernym cesarzem – burknął dozorca.

– Bo jest, bo jest – stwierdził trzeci mężczyzna. Johnny miał wrażenie, że pamięta go z mityngu w Trimbull. – Jeszcze się nie zorientowałeś, papciu?

– Byłeś na górze? – zapytał Elliman dozorcę i Johnny zesztywniał.

– Drzwi na schody są zamknięte – odpowiedział dozorca. – Jak zwykle. Sprawdzałem. Johnny wzniósł ciche modły do zatrzaskowego zamka.

– Powinniśmy sprawdzić – upierał się Elliman. Dozorca zaśmiał się niecierpliwie.

– Ludzie, nic a nic was nie pojmuję. Kogo się spodziewacie? Upiora w operze?

– Daj spokój, Sonny – mówił ten, którego Johnny pamiętał ze spotkania w Trimbull. – Tam na górze nie ma nikogo. Jeśli ruszymy tyłki, mamy akurat tyle czasu, żeby napić się kawy w tym barku na rogu.

– To nie kawa, tylko jakieś cholerne błoto. Skocz no przedtem na górę, Moochie, i sprawdź, czy nie ma tam nikogo. Załatwimy to jak w podręczniku.

Johnny oblizał wargi i ścisnął w dłoniach karabin. Zerknął w jedną i w drugą stronę wąskiej galerii. Na prawo zamykała ją ślepa ściana. Po lewej stronie korytarz prowadził do biur i nie robiło to żadnej różnicy. Jeśli się poruszy, usłyszą go. Pusta sala zebrań wzmacniała echem każdy szmer. Był w pułapce.

Usłyszał kroki na dole. Później rozległ się stuk otwieranych i zamykanych drzwi między holem a schodami. Johnny czekał, nieruchomy, bezradny. Dokładnie pod nim dozorca rozmawiał z dwoma ochroniarzami, ale on nie słyszał ani słowa z ich rozmowy. Głowa powoli obróciła mu się na szyi, jakby napędzana własnym silniczkiem. Patrzył wzdłuż galerii, czekając, aż pojawi się tam facet, którego Elliman nazwał Moochie'em. Na jego znudzonej twarzy ukaże się nagle wyraz zdumienia i zaskoczenia, usta otworzą się.

Hej, Sonny, tu siedzi jakiś f a c e t!

Słyszał już ciężkie kroki. Moochie wchodził po schodach. Johnny próbował wymyślić coś, cokolwiek. Nic nie przychodziło mu do głowy. Miał już tylko niespełna minutę i kompletnie nie wiedział, jak zapobiec zdemaskowaniu. Niezależnie od tego, co już uczynił, tracił teraz ostatnią szansę zrobienia czegokolwiek.

Stuk otwieranych i zamykanych drzwi był coraz wyraźniejszy. Kropla potu spadła mu z czoła, zostawiając ciemną plamkę na nogawce dżinsów. Pamiętał wizytówki na wszystkich drzwiach, które mijał, idąc korytarzem. Moochie sprawdził GŁÓWNEGO INŻYNIERA, PRZEWODNICZĄCEGO RADY MIEJSKIEJ i NACZELNIKA WYDZIAŁU PODATKOWEGO. Teraz otwierał drzwi męskiej toalety, teraz przeglądał biura należące do komitetu charytatywnego, teraz był w damskiej toalecie. Następne drzwi prowadzą na galerię.

Drzwi otworzyły się.

Johnny usłyszał, jak Moochie robi dwa kroki i podchodzi do barierki przy krótszej części galerii, tej obejmującej tylną ścianę sali.

– I co, Sonny? Zadowolony?

– Dobra. Jak to tam wygląda?

– Przypomina pieprzone wysypisko śmieci – odpowiedział Moochie i z dołu rozległ się wybuch śmiechu.

– No, to złaź na dół i chodźmy na kawę – powiedział trzeci mężczyzna. Nieprawdopodobne, ale tak właśnie wszystko się skończyło. Moochie zatrzasnął drzwi. Kroki cichły powoli w korytarzu i na schodach prowadzących na parter.

Johnny osłabł, przez chwilę świat naokoło niego rozpłynął się w szarej mgle. Usłyszał, jak wychodzący na kawę mężczyźni zatrzaskują drzwi wejściowe, i to go częściowo otrzeźwiło.

Stojący pod nim dozorca wyraził głośno swą opinię: „banda skurwysynów", a później także wyszedł i na jakieś dwadzieścia minut Johnny został sam.

5

Około wpół do dziesiątej do ratusza zaczęli przybywać mieszkańcy Jackson. Najpierw pojawiły się trzy starsze panie, ubrane uroczyście, na czarno, i gadające jedna przez drugą jak sroki. Johnny patrzył, jak zajmują miejsca blisko pieca – niemal poza zasięgiem jego wzroku – i jak biorą rozłożone na ławkach broszurki, najwyraźniej wypełnione lśniącymi zdjęciami Grega Stillsona.

– Ja go po prostu kocham – powiedziała jedna z nich. – Trzy razy wzięłam od niego autograf i dzisiaj znów go poproszę. Po prostu muszę.

To było wszystko, co powiedziały o Gregu Stillsonie, a potem pogrążyły się w rozmowie na temat niedzielnego przyjęcia dla starców w kościele metodystów.