Johnny'emu, siedzącemu tuż nad piecem, było już bardzo gorąco. Wykorzystał chwilę między wyjściem goryli Stillsona a przyjściem ludzi na zdjęcie kurtki i swetra. Wycierał twarz chusteczką, na której oprócz plam potu pojawiła się także krew. Przekrwione oko zaczęło mu dokuczać; wszystko widział zamazane jakby przez czerwoną farbę.
Drzwi pod nim otworzyły się, rozległ się głośny tupot butów, z których otrzepywano śnieg, i w korytarzu pojawiło się czterech mężczyzn w wełnianych kraciastych kurtkach. Usiedli w pierwszym rzędzie i jeden z nich natychmiast zaczął opowiadać nieprzyzwoity dowcip.
Weszła młoda, może dwudziestotrzyletnia kobieta z synkiem, wyglądającym na jakieś cztery lata. Chłopiec ubrany był w niebieski kombinezon z żółtym wzorem i koniecznie chciał wiedzieć, czy będzie mógł powiedzieć coś do mikrofonu.
– Nie – powiedziała kobieta. Obydwoje usiedli tuż za mężczyznami i dzieciak natychmiast zaczai kopać przednią ławkę. Jeden z mężczyzn obejrzał się przez ramię.
– Przestań, Sean – upomniała dziecko kobieta.
Za kwadrans dziesiąta. Drzwi otwierają się i zamykają często, w regularnych odstępach czasu. Salę zapełniają mężczyźni i kobiety wszystkich typów i zawodów, w każdym wieku. Johnny słyszał nieprzerwany szum rozmów, wyczuwał nieokreślony nastrój oczekiwania. Nie przyszli tu, by wypytywać posła, którego wybrali z poczucia obowiązku – czekali na wielką gwiazdę, która w swej dobroci odwiedziła ich miasteczko. Wiedział, że na większości spotkań z kandydatami i posłami puste sale wypełniają wyłącznie nieliczni wytrwali. W trakcie wyborów w 1976 roku debata między gubernatorem Maine, Billem Cohenem, i rzucającym mu wyzwanie Leightonem Cooneyem zgromadziła, nie licząc przedstawicieli prasy, dwudziestu sześciu słuchaczy. Większość spotkań dałoby się zorganizować w średniej wielkości szafie. A tu, już o dziesiątej, wszystkie miejsca siedzące były zajęte, a z tyłu stało jeszcze ze dwadzieścia, trzydzieści osób. Za każdym razem, kiedy otwierały się drzwi, Johnny zaciskał ręce na karabinie. I – niezależnie od stawki – ciągle nie był pewien, czy potrafi to zrobić.
Pięć po dziesiątej. Dziesięć. Zastanawiał się, czy coś nie zatrzymało Stillsona; być może nie przyjedzie wcale? Zdał sobie sprawę, że na myśl o tym odczuwa ulgę.
Drzwi otworzyły się znów i rozległ się dźwięczny głos:
– Cześć! Jak się macie, mieszkańcy Jackson w New Hampshire? Pomruk radości i zaskoczenia. Ktoś wrzasnął, zachwycony:
– Greg! Jak się masz?
– Całkiem nieźle – odkrzyknął pogodnie Stillson. – A ty, stary? Rzadkie oklaski zmieniły się w ryk zachwytu.
– Dobra, w porządku. – Ponad wrzask wzniósł się głos Grega, który ruszył szybko przejściem między ławkami w stronę podium, ściskając po drodze dłonie.
Johnny patrzył na niego przez dziurę w balustradzie. Stillson miał na sobie grubą skórzaną kurtkę z kołnierzem z kożuszka, a na głowie, zamiast kasku, wełnianą narciarską czapkę z jasno-czerwonym pomponem. Zatrzymał się przy podium i pomachał do trzech czy czterech dziennikarzy. Błysnęły lampy. Zgromadzonych ogarnęła euforia.
Johnny Smith uświadomił sobie nagle, że musi to nastąpić teraz albo nigdy.
Wrażenia, które odebrał od Stillsona na mityngu w Trimbull, zalały go znów, jasne, wypełnione straszliwą pewnością. Gdzieś w środku obolałej, wymęczonej głowy usłyszał głuchy stuk, jakby w jednej chwili z ogromną siłą zderzyły się dwa kawałki czegoś… być może był to dźwięk przeznaczenia. Nie mógł dłużej zwlekać ani pozwolić Stillsonowi mówić, siedzieć tu, trzymając głowę w dłoniach, czekać, aż tłum się rozejdzie, aż dozorca wróci, rozłączy nagłośnienie i wymiecie śmieci, cały czas oszukując się, że nadejdzie kolejny weekend w kolejnym miasteczku.
Teraz jest właściwa pora. Każda ludzka istota na tej ziemi ma swój udział w tym, co zdarzy się tu, w małym, – prowincjonalnym miasteczku.
Ten głuchy łomot w głowie, jakby zderzyły się dwie połowy przeznaczenia.
Stillson wchodził na podium. Za nim nie było nikogo. Trzej mężczyźni w rozpiętych płaszczach stali oparci o przeciwległą ścianę.
Johnny wstał.
6
Wszystko wydawało się dziać w zwolnionym tempie.
Siedział tak długo, że dostał kurczy mięśni nóg. Kolana strzeliły mu jak zdefektowane fajerwerki. Czas jakby zamarł, oklaski brzmiały bez przerwy, choć obracały się głowy, wykręcały szyje; ktoś krzyknął, a ludzie nadal klaskali; ktoś krzyknął, ponieważ na galeryjce stał mężczyzna, mężczyzna z karabinem, i wszyscy widzieli to już w telewizji, bezbłędnie rozpoznali klasyczne elementy zdarzenia. Na swój własny sposób było ono tak amerykańskie, jak „Cudowny świat Walta Disneya". Polityk i stojący ponad nim mężczyzna z karabinem.
Greg Stillson także się obrócił, wykręcając gruby, pofałdowany kark. Czerwony pompon na czubku jego narciarskiej czapeczki zakołysał się.
Johnny podniósł karabin do ramienia. Miał wrażenie, że broń sama pofrunęła w górę; kolba z głuchym stukiem przylgnęła do miejsca, w którym ramię łączy się z piersią. Przypomniał sobie, że jako chłopiec poszedł kiedyś z ojcem na przepiórki. Wybrali się także na jelenia, ale kiedy dostrzegł zwierzę, nie potrafił nacisnąć spustu – przestraszył się, jak wielu innych. Był to jego sekret, tak wstydliwy jak masturbacja; nigdy o tym nikomu nie powiedział.
Znów ktoś krzyknął. Jedna ze starszych pań zasłoniła usta dłonią i Johnny dostrzegł sztuczne owoce rozrzucone na szerokim rondzie jej kapelusza. Odwróciły się ku niemu twarze: wielkie białe zera. Otwarte usta: małe czarne zera. Mały chłopczyk w kombinezonie wskazywał na niego palcem. Matka próbowała osłonić dziecko własnym ciałem. Na muszce nagle dostrzegł Stillsona – pamiętał, żeby odbezpieczyć broń. Mężczyźni w płaszczach sięgali do kieszeni marynarek, a Sonny Elliman, którego zielone oczy płonęły, krzyczał: „Padnij! Padnij, GREG!"
Ale Stillson patrzył w górę, na galerię i ich oczy spotkały się po raz drugi. Spotkały i znieruchomiały, jakby wszystko było jasne, i Stillson tylko uchylił się w momencie, kiedy Johnny pociągnął za spust. Huk strzału był niesamowicie głośny, wypełnił salę, pocisk niemal rozerwał róg mównicy, aż błysnęło jasne, świeże drewno. Drzazgi poleciały na wszystkie strony, jedna z nich trafiła w mikrofon i powietrze znów rozdarło wycie, które ucichło nagle i przeszło w niski, chrapliwy pomruk.
Johnny zarepetował broń i strzelił po raz drugi. Tym razem kula wyrwała dziurę w brudnej wykładzinie estrady.
Tłum ruszył przed siebie w panice jak stado bydła. Ludzie stłoczyli się w przejściu między ławkami. Stojącym z tyłu łatwo udało się uciec, ale podwójne drzwi niemal natychmiast zablokowali przeklinający, wrzeszczący mężczyźni i kobiety.
Z przeciwnej strony sali rozległy się trzaski i nagle fragment poręczy tuż przed oczami Johnny'ego rozpadł się w drzazgi. Sekundę później coś zawyło mu tuż nad uchem. Niewidzialny palec szarpnął kołnierzem koszuli. Trzej goryle Stillsona trzymali w dłoniach pistolety i – ponieważ Johnny stał wyżej – nikt nie zaciemniał im celu, ale Johnny wątpił, by w innych okolicznościach przejmowali się specjalnie obecnością niewinnych świadków.
Jedna z trzech starszych pań złapała Moochie'ego za rękę. Szlochała, próbowała go o coś zapytać. Odtrącił ją i ujął pistolet w obie dłonie. W sali wyraźnie czuło się już smród prochu. Od chwili, kiedy Johnny wstał, minęło jakieś dwadzieścia sekund.
– Padnij! PADNIJ, Greg!
Stillson stał nadal na krawędzi podium, nogi ugiął lekko i patrzył w górę. Johnny wymierzył i przez chwilę miał Stillsona wyraźnie na muszce. W tym samym momencie kula trafiła go w szyję, żłobiąc w niej głęboką bruzdę; zatoczył się do tyłu i jego strzał poszedł w powietrze. Szyba w oknie na przeciwległej ścianie rozprysła się z brzękiem na drobne kawałki. Z dołu dobiegły go cienkie piski. Na pierś i ramię popłynęła mu krew.