Выбрать главу

Wspaniale idzie ci to zabijanie, pomyślał histerycznie i znów przysunął się do balustrady. Po raz kolejny zarepetował i podrzucił karabin do ramienia. Lecz teraz Stillson już biegł. Zeskoczył z podium i ukradkiem zerknął na Johnny'ego.

A nad jego głową przeleciała kolejna kula.

Krwawię jak zarzynana świnia, pomyślał Johnny. Dalej. Do roboty, trzeba z tym skończyć.

Korek w drzwiach pękł i ludzie zaczęli wybiegać na ulicę. Nad lufą jednego z pistoletów uniosła się chmurka dymu, rozległ się trzask i ta sama niewidzialna ręka, która kilka sekund temu szarpnęła go za kołnierz, teraz narysowała mu na skroni linię ognia. Nie miało to najmniejszego znaczenia. Nic nie miało znaczenia – oprócz rozprawienia się ze Stillsonem. Johnny znów wymierzył…

obym tylko trafił…

Jak na tak potężnego mężczyznę, Stillson poruszał się bardzo szybko. Młoda, ciemnowłosa kobieta, którą Johnny zauważył wcześniej, stała mniej więcej w połowie przejścia, trzymając w ramionach płaczącego synka, próbując osłonić go swym ciałem. I to, co zrobił teraz Stillson, tak zdumiało Johnny'ego, że niemal wypuścił karabin z rąk. Stillson wyrwał dziecko z ramion matki i obrócił się w stronę galerii, trzymając je przed sobą. Johnny nie miał już przed oczami jego, lecz małą, wijącą się postać w (filtr błękitny filtr żółte pasy tygrysie pasy) ciemnoniebieskim kombinezonie ozdobionym jaskrawożółtym futerkiem.

Johnny otworzył usta w zdumieniu. To był Stillson, oczywiście. Tygrys. Ale teraz zasłonił go filtr.

– Co to znaczy!? – krzyknął Johnny, ale z jego ust nie wydostał się żaden dźwięk.

Dopiero wtedy dziewczyna wrzasnęła głośno; ale Johnny już to kiedyś słyszał.

– T o m m y! Oddaj go! Oddaj go, sukinsynu!

Czuł, jak głowa puchnie mu z bólu, jak rozszerza się niczym pęcherz. Świat ciemniał mu przed oczami. Resztki światła skoncentrowały się wokół muszki, która wskazywała teraz pierś niebieskiego kombinezoniku.

Zrób to, na milość Boską, musisz to zrobić, uda ci się…

Lecz teraz – być może tylko dlatego, że tak ściemniało mu się w oczach – niebieski kombinezon zaczął się rozszerzać i tracić kolor, aż wszystko stało się bladobrązowe, a ciemna żółć rozlewała się, dzieliła na pasy i zakryła sobą wszystko.

(za filtrem, tak, za filtrem, ale co to znaczy? czy znaczy, że wszystko dobrze, czy że jest poza mym zasięgiem? co to)

W dole zabłysło jasne światło i znikło. Jakaś mała część jego umysłu rozpoznała w tym lampę błyskową.

Stillson odepchnął kobietę i zaczął cofać się do drzwi; oczy miał zmrużone, kalkulujące. Mocno trzymał wijącego się chłopczyka za szyję i krocze.

Nie potrafię. Wybacz mi, słodki Boże, ale nie potrafię.

I wtedy dopadły go dwie kolejne kule -jedna w pierś, wysoko, odrzucając go na ścianę z taką siłą, że natychmiast się od niej odbił, druga w brzuch, po lewej stronie; ta obróciła nim, aż wpadł na barierkę i zdał sobie sprawę, że upuścił karabin, który spadł na podłogę galerii i z bezpośredniej odległości wypalił w ścianę. Johnny trafił w barierkę górną częścią ud i spadł. Sala dwukrotnie obróciła mu się przed oczami, rozległ się trzask. Spadł na dwie ławki, łamiąc sobie nogi i kręgosłup.

Otworzył usta do krzyku, ale wydostała się z nich tylko fala krwi. Leżał na potrzaskanych ławkach i myślał: Wszystko skończone. Wygłupiłem się. Spartoliłem sprawę.

Poczuł na sobie dłonie: ktoś go obracał. Byli tam Elliman, Moochie i ten trzeci facet.

Podszedł Stillson, odsuwając na bok Moochie'ego.

– Nie przejmujcie się tym facetem – powiedział ochryple. – Znajdźcie sukinsyna, który zrobił to zdjęcie. Rozbijcie mu aparat.

Moochie i drugi facet znikli. Gdzieś blisko dziewczyna o czarnych włosach krzyczała:

– …za dzieckiem, schował się za dzieckiem, wszystkim opowiem…

– Ucisz ją, Sonny – rzucił Stillson.

– Jasne. – Elliman odszedł. Stillson przyklęknął nad Johnnym.

– Czy my się znamy, przyjacielu? Tylko nie kłam. Dla ciebie to koniec. Johnny szepnął:

– Znamy się.

– To było na mityngu w Trimbull, prawda?

Johnny skinął głową.

Stillson wstał nagle i – resztką sił – Johnny wyciągnął rękę i chwycił go za kostkę. Trwało to tylko chwilkę, Stillson uwolnił się łatwo. Lecz ta chwilka wystarczyła.

Wszystko się zmienił o.

Ludzie podchodzili do niego, ale widział tylko buty i nogi, żadnych twarzy. Nie miało to najmniejszego znaczenia.

Wszystko się zmienił o.

Johnny płakał cicho. Tym razem dotknięcie Stillsona było jak dotknięcie pustki. Wyczerpany akumulator. Zwalone drzewo. Pusty dom. Półki na książki bez książek. Puste butelki po winie, w które można wkładać świece.

Świat ciemniał. Oddalał się. Otaczające go nogi skryły się za mgłą; przestał je odróżniać. Słyszał głosy, ostre, podniecone, niepewne, ale nie odróżniał słów. Tylko dźwięk słów, ale i on nikł, przechodząc w słodki szmer.

Johnny obejrzał się – dostrzegł korytarz, którym wyłonił się na świat; jak to było dawno. Wyłonił się z korytarza w to jaskrawe miejsce, tak się narodził. Tylko wtedy żyła jeszcze jego matka i był tam ojciec, wołając go po imieniu tak długo, aż do nich przyszedł. Teraz nadszedł czas, by wrócić. Teraz mógł już wrócić.

Dokonałem tego. Jakoś tego dokonałem. Nie wiem jak, ale dokonałem.

Nie sprzeciwiał się powolnemu dryfowaniu w stronę korytarza o ciemnych, chromowych ścianach; nie wiedział, czy tam, po drugiej stronie jest cokolwiek. Godził się, by pokazał mu to czas. Słodki szmer głosów cichł. Jasna mgła ciemniała. Ale ciągle był sobą – Johnnym Smithem – i ciągle był nienaruszony.

Do korytarza – pomyślał. Doskonale.

Pomyślał, że gdy dostanie się do korytarza, znowu będzie mógł chodzić.

CZĘŚĆ TRZECIA

Notatki z martwej strefy

1

Portsmouth, N.H.

23 stycznia 1979

Drogi Tato

Strasznie jest pisać taki Ust, toteż postaram się, żeby był maksymalnie krótki. Kiedy go dostaniesz, prawdopodobnie nie będę już żył. Przydarzyła mi się straszna rzecz i myślę teraz, że wszystko moglo zacząć się na długo przed kraksą i śpiączką. Oczywiście, wiesz o tej sprawie z jasnowidzeniem i może pamiętasz, jak mama przysięgała na łożu śmierci, że taki byt Boski plan, że Bóg ma dla mnie jakieś zadanie. Prosiła mnie, żebym się przed tym nie uchylał, a ja obiecałem Jej, że nie będę – nie myślałem tego serio, po prostu chciałem, żeby się uspokoiła. Teraz wychodzi na to, że w jakiś dziwny sposób miała rację. Tak naprawdę, to dotąd nie wierzę w Boga (nie w Istotę, planującą za nas nasze życie i dającą nam do wykonania te wszystkie małe zadania jak harcerzom, zdobywającym odznaki sprawnościowe na Wielkiej Ścieżce Życia). Ale nie wierzę też, że wszystko, co mi się przydarzyło, to tylko ślepy przypadek.

Tato, w lecie 1976 roku poszedłem na mityng Stillsona w Trimbull, miasteczku w New Hampshire, w trzecim okręgu. Może przypominasz sobie, że Stillson kandydował wtedy po raz pierwszy. Kiedy szedł w stronę estrady, ściskał wiele rąk, między innymi moją. Możesz mieć kłopoty, żeby uwierzyć w to, co teraz napiszę, chociaż widziałeś mnie w akcji. Zahaczyłem wtedy coś, ale nie tylko „zobaczyłem", Tato. To była w i z j a, albo w sensie biblijnym, albo bardzo podobna. Co dziwniejsze, nie była taka jasna jak te obrazy, które widziałem wcześniej – wszystko zakrywał dziwny, niebieski poblask, którego nigdy przedtem nie było – ale za to niesamowicie potężna. Zobaczyłem Grega Stillsona jako prezydenta Stanów Zjednoczonych. Nie wiem, kiedy to miałoby nastąpić, mogę tylko powiedzieć, że był prawie łysy. Powiedziałbym, że za czternaście lat, najwyżej osiemnaście. Jak wiesz, mogę widzieć, a nie interpretować; a w tym przypadku zdolność widzenia była poważnie ograniczona przez ten dziwny niebieski filtr, ale widziałem wystarczająco wiele. Jeśli Stillson zostałby prezydentem, pogorszyłby drastycznie sytuację międzynarodową, od samego początku całkiem złą, ponadto spowodowałby powszechną wojnę atomową. Sądzę, że zaczęłaby się w Południowej Afryce. Wiem, że w trakcie tej krótkiej, krwawej wojny głowic użyłyby nie dwa lub trzy narody, lecz może nawet dwadzieścia – nie Ucząc grup terrorystycznych.