Выбрать главу

Lecz nim dotarł do domku gościnnego i przebrał się, uczucie panicznego strachu zagnieździło mu się w duszy. W pewien sposób przypominało mu starego przyjaciela – tego, którego się w sekrecie nienawidzi. Tak, w sobotę pojedzie do Bostonu. To najlepsze, co może zrobić.

Chociaż przez kilka następnych miesięcy Johnny raz za razem przeżywał w pamięci ten dzień, nigdy nie przypomniał sobie, jak to się stało, że w końcu jednak pojechał do Trimbull. Wyruszył w innym kierunku, planując wyjazd do Bostonu na mecz Czerwonych Skarpet w Fenway Park, a później do Cambridge, gdzie chciał poszperać po księgarniach. Gdyby wystarczyło mu pieniędzy (czterysta dolarów z premii Chatswortha wysłał ojcu, który z kolei przesłał je do Szpitala Wschodniego Maine – gest porównywalny ze splunięciem w ocean), planował jeszcze wypad do kina Orsona Wellesa na film reggae The Harder They Come. Niezły program jak na jeden dzień i wspaniały dzień na realizację takiego programu; dziewiętnasty sierpnia był ciepły, słoneczny, wymarzony – był esencją wspaniałego letniego dnia w Nowej Anglii.

Poszedł do kuchni wielkiego domu i przygotował trzy duże kanapki z szynką i serem. Schował je do staroświeckiego wiklinowego koszyka, który znalazł w spiżarni i – mimo pewnych wyrzutów sumienia – dołożył do niego sześć puszek Tuborga. W tym momencie czuł się wyśmienicie. Myśl o Gregu Stillsonie i jego domorosłych ochroniarzach na motocyklach nawet nie przyszła mu do głowy.

Położył koszyk na podłodze mercedesa i pojechał na południowy wschód w stronę I-95. Aż do tej chwili wszystko było w porządku, dopiero później coś się zmieniło. Najpierw były myśli o matce leżącej na łożu śmierci. Twarz matki, skrzywiona w grymasie, spoczywająca na kołdrze ręka wygięta w szpony, głos brzmiący tak, jakby przedzierał się przez usta wypełnione grubym kłębkiem waty.

Nie mówiłam ci? Nie mówiłam ci, że tak będzie?

Johnny włączył radio. Z głośników mercedesa popłynął dobry rock'n'roll. Spał cztery i pół roku, a rock'n'roll żył i miał się dobrze, dziękuję bardzo. Johnny prowadził i śpiewał.

Ma dla ciebie zadanie. Nie uciekaj przed nim, Johnny.

Radio nie potrafiło zagłuszyć głosu jego nieżyjącej matki. Jego nieżyjąca matka musiała powiedzieć swoje. Musiała powiedzieć swoje nawet zza grobu.

Nie kryj się przed nim w jaskini i nie zmuszaj go, by posłał po ciebie wielką rybę.

Ale jego połknęła już wielka ryba. Nie nazywała się lewiatan, lecz koma. Spędził cztery i pół roku w ciemnym brzuchu tej szczególnej ryby i miał dość.

Wjazd na autostradę pojawił się… i znikł za tylną szybą. Johnny tak się zamyślił, że go nie zauważył. Stary duch nie zamierzał odejść i dać mu spokoju. Dobrze, zawróci przy pierwszej sposobności.

Nie garncarz, lecz glina w ręku garncarza.

– Och, koniec z tym – mruknął Johnny. Musi tylko wyrzucić z głowy całe to gówno i będzie miał spokój. Matka opanowana była manią religijną, niezbyt to miłe stwierdzenie, ale niestety prawdziwe. Niebo w konstelacji Oriona, aniołowie pilotujący latające spodki, królestwa pod powierzchnią Ziemi. Na swój sposób była co najmniej tak szalona, jak Greg Stillson.

Och, na miłość Boską, odczep się od tego gościa.

A kiedy wyślecie Grega Stillsona do Izby Reprezentantów, powiecie sobie: HOT-DOG! KTOŚ Z TYM WRESZCIE SKOŃCZY!

Dojechał do szosy stanowej 63. Skręt w lewo doprowadziłby go do Concord, Berlin, Ridder's Mili i Trimbull. Johnny skręcił mimowolnie. Myślami był gdzie indziej.

Roger Chatsworth, przecież nie zagubione w lesie dziecko, śmiał się z Grega Stillsona, jakby był on tegoroczną wersją George'a Carlina i Chevy Chase'a razem wziętych. To błazen, Johnny.

Gdyby Stillson był tylko błaznem, nie byłoby problemu, prawda? Czarujący ekscentryk, czysta kartka papieru, na której wyborcy napisali politykom: Wy wszyscy jesteście tak nudni, że na dwa lata zdecydowaliśmy się wybrać głupca na wasze miejsce. W końcu, najprawopodobniej, Stillson jest właśnie głupcem, nieszkodliwym narwańcem. Nie było powodu, by wiązać go ze zorganizowanym, destrukcyjnym szaleństwem Franka Dodda. A jednak… jakoś… dokonał tego powiązania.

Johnny dojechał do rozjazdu. W lewo do Berlin i Ridder's Mill, w prawo do Trimbull i Concord. Skręcił w prawo.

Ale nic się nie stanie, jeśli tylko potrząsnę jego ręką, prawda?

Być może nie. Po prostu kolejny polityk do kolekcji. Niektórzy kolekcjonują znaczki, inni monety, a Johnny kolekcjonuje uściski dłoni i…

i przyznaj się. Cały czas szukałeś dżokera w talii.

Wysnuty wniosek wstrząsnął nim tak bardzo, że omal nie zjechał na pobocze. Dojrzał swą twarz we wstecznym lusterku i nie była to już ta szczęśliwa, uśmiechnięta, normalna twarz, z którą wstał rano. Teraz miał twarz z konferencji prasowej, twarz człowieka, który na czworakach pełzł przez zasypany śniegiem park w Castle Rock. Skóra zbyt blada, oczy, otoczone brązowymi obwódkami, sprawiały wrażenie podbitych, policzki poorane głębokimi bruzdami.

Nie. Nieprawda.

Ale to była prawda. Teraz, kiedy doszedł do prawdy, nie mógł jej zaprzeczyć. W ciągu pierwszych dwudziestu trzech lat życia miał okazję witać się z dokładnie jednym politykiem; zdarzyło się to w 1966 roku, kiedy Ed Muskie przyjechał do jego liceum na lekcję zarządzania. Podczas ostatnich siedmiu miesięcy uścisnął dłonie co najmniej kilkunastu grubych ryb. I kiedy każdy z nich wyciągał dłoń, to czy przez głowę nie przelatywała mu myśclass="underline" „O co chodzi temu facetowi? Co mi zaraz powie?"

Czyżby przez cały ten czas szukał politycznego odpowiednika Franka Dodda?

– Tak. To prawda.

Fakt faktem, że żaden, oprócz Cartera, nie powiedział mu nic konkretnego, a wrażenia, które odebrał od niego, nie były szczególnie alarmujące. Uścisk dłoni z Carterem nie spowodował uczucia zapadania, które odezwało się w nim, gdy obserwował Stillsona w telewizji. Czuł, że Stillson rozwinął grę w roześmianego tygrysa: w skórze bestii – człowiek.

Lecz w skórze człowieka – bestia.

2

Niezależnie od tego, skąd się tam właściwie wziął, Johnny zjadł swój lunch w parku miejskim w Trimbull, a nie na ławce stadionu Fenway. Przyjechał po dwunastej i z afisza na murze dowiedział się, że spotkanie ma się odbyć o trzeciej po południu.

Przeszedł się po parku pewien, że tak długo przed mityngiem będzie jeszcze opustoszały, lecz ludzie już rozkładali koce, rzucali frisbee albo siadali do jedzenia.

Kilka osób pracowało przy estradzie. Dwaj mężczyźni dekorowali chorągiewkami biegnące na wysokości pasa ogrodzenie. Inny stał na drabinie i wieszał na krawędzi estrady krepowe, kolorowe łańcuszki. Pozostali instalowali nagłośnienie i – jak domyślił się Johnny, oglądając telewizję – nie była to zabawka za czterysta dolców. Kolumny Altec-Lansings rozstawiano dokładnie tak, by uzyskać efekt dźwięku dobiegającego równomiernie z każdej strony.

Ekipa przygotowawcza (choć nadal miał przed oczami obraz fanów Eagles lub Geils przygotowujących koncert na wolnym powietrzu) pracowała szybko i precyzyjnie. Znać było praktykę i profesjonalne przygotowanie, kłócące się z obrazem Grega Stillsona jako sympatycznego dzikusa z Borneo.

Różnica wieku w tłumie wynosiła jakieś dwadzieścia lat – od nastolatków do trzydziestokilkulatków. Wszyscy dobrze się bawili. Dzieci biegały wokół, ściskając w rączkach patyki rozpuszczających się lodów. Kobiety plotkowały i śmiały się. Mężczyźni popijali piwo z plastykowych kubków. Kilka psów ganiało w pobliżu, podkradając, co się dało, a na wszystkich świeciło z góry dobrotliwe słońce.