– Nazywasz się pan Smith, racja?
– Tak, racja.
– Panie Smith, niech pan podejdzie ze mną do okna. Podprowadził Johnny'ego do okna holu przy szatni.
– Niech pan wyjrzy i powie mi, co pan widzi.
Johnny wyjrzał, wiedząc z góry, co zobaczy. Biegnąca na zachód droga nr 9 wysychała właśnie po popołudniowym deszczyku. Niebo nad nią było całkowicie czyste. Burzowe chmury rozeszły się.
– Niewiele. Przynajmniej nie teraz. Ale…
– Żadnych „ale" – przerwał Bruce Carrick. – Wie pan, co myślę? Mam mówić szczerze? Myślę, że pan sfiksował. Dlaczego wybrał pan mnie na obiekt tej fiksacji, nie wiem i mam to w nosie. Ale jeśli masz sekundkę, synu, to przedstawię ci gołe fakty. Uczniowie ostatnich klas zapłacili mi za zabawę sześćset pięćdziesiąt dolców. Wynajęli całkiem dobry zespół rockowy, Oak, aż z Maine. Tu, w zamrażarce, leży jedzenie i czeka, żeby je wsadzić do kuchenki mikrofalowej. Sałatki są już gotowe. Za drinki płaci się osobno, a większość z tych dzieciaków ma więcej niż osiemnaście lat i może pić, ile chce… i dzisiaj będzie pić, nikt nie ma im tego za złe, w końcu raz w życiu robi się maturę. Na barze zarobię dziś ze dwa tysiące dolców, bez problemu. Zamówiłem dwóch dodatkowych barmanów, sześć kelnerek i hostessę. Gdybym to teraz odwołał, straciłbym wszystko i jeszcze musiałbym zwrócić te sześćset pięćdziesiąt, które już wydałem na jedzenie. W dodatku nikt ze stałych gości nie przyjdzie na kolację; plakat wisi tu już od tygodnia. Zrozumiał mnie pan?
– Są tu piorunochrony?
Carrick podniósł ręce w dramatycznym geście.
– Przedstawiam temu facetowi gołe fakty, a on chce dyskutować o piorunochronach! Tak, mam piorunochrony! Nim się rozbudowałem, będzie z pięć lat temu, przyjechał tu jeden gość. Tłumaczył, aż się zapluł, jak to oszczędzę na ubezpieczeniu. Więc kupiłem te cholerne piorunochrony! Szczęśliwy pan! Jezu Chryste! – Spojrzał na Rogera i Chucka. – Wy dwaj, co tu robicie? Czemu wypuściliście tego dupka na wolność? Wynoście się, no już. Ja tu prowadzę interes.
– Johnny… – zaczął Chuck.
– Nie ma sprawy – przerwał mu Roger. – Idziemy. Dziękuję za to, że poświęcił nam pan swój czas, panie Carrick, a także za pana uprzejmość i cierpliwość.
– Nie ma za co – odpowiedział Carrick. – Banda wariatów. – Poszedł z powrotem do baru.
Wyszli na parking. Chuck z powątpiewaniem przyjrzał się czystemu niebu. Johnny natychmiast ruszył do samochodu, wpatrując się w ziemię; miał poczucie, że zrobił z siebie idiotę i poniósł klęskę. Roger stał z rękami w tylnych kieszeniach spodni, przyglądając się długiemu, niskiemu dachowi budynku.
– Na co patrzysz, tato?
– Tam na górze nie ma żadnych piorunochronów – powiedział z namysłem Roger Chatsworth.
4
Siedzieli we trójkę w dużym pokoju, Chuck koło telefonu, patrząc z powątpiewaniem na ojca.
– Większość z nich nie zechce zmienić planów tak późno -powiedział z powątpiewaniem.
– Przecież chcą się zabawić – stwierdził Roger. – Równie dobrze mogą przyjechać tutaj.
Chuck wzruszył ramionami i zaczął telefonować.
Skończyło się na tym, że mniej więcej połowa z tych, którzy mieli iść do „Cathy's", postanowiła przyjść do nich. Johnny nigdy nie dowiedział się, dlaczego przyszli. Niektórzy z nich zjawili się pewnie po prostu dlatego, że spodziewali się lepszej zabawy i gospodarze stawiali alkohol. Ale plotki rozchodzą się szybko, a rodzice wielu dzieci byli po południu u Chatsworthów – i w rezultacie przez większą część wieczoru Johnny miał uczucie, że jest eksponatem wystawionym na widok publiczny w szklanym akwarium. Roger siedział na stołku w rogu, popijając martini na wódce. Jego twarz przypominała nieruchomą maskę. Mniej więcej za piętnaście ósma przeszedł przez pokój będący kombinacją sali balowej z barem i zajmujący dwie trzecie powierzchni piwnicy pochylił się blisko Johnny'ego i wrzasnął, przekrzykując Eltona Johna:
– Chcesz pójść na górę i zagrać w karty? Johnny skinął głową z wdzięcznością. Shelley siedziała w kuchni, pisząc listy. Kiedy wchodzili, spojrzała na nich i uśmiechnęła się.
– Myślałam, że wy dwaj, masochiści, zamierzacie spędzić tam całą noc. Przecież to wcale nie jest konieczne, wiecie?
– Przepraszam za wszystko – powiedział Johnny. – Z pewnością musi się wam wydawać, że oszalałem.
– Bo to wygląda na szaleństwo – stwierdziła Shelley. – Mówię całkiem szczerze. Ale przyjemnie jest mieć ich tutaj. Mnie to nie przeszkadza.
Rozległ się huk grzmotu. Johnny rozejrzał się dookoła. Shelley dostrzegła to i uśmiechnęła się lekko. Roger wyszedł do dużego pokoju i szukał kart w kredensie.
– Ominęła nas, wiesz – powiedziała Shelley. – Kilka grzmotów i odrobina deszczu.
– Tak.
Podpisała list niedbale, złożyła go, zakleiła kopertę i nalepiła znaczek.
– Naprawdę coś poczułeś, prawda, Johnny?
– Tak.
– Według mnie to chwilowa utrata przytomności. Pewnie za mało jesz. Jesteś wprost chudy. To mogła być halucynacja, prawda?
– Nie. Nie sądzę.
Za oknem znów zagrzmiało. Z daleka.
– Po prostu cieszę się, że jest w domu – mówiła dalej Shelley. – Nie wierzę w astrologię, czytanie z dłoni, jasnowidzenie i takie tam, ale… po prostu cieszę się, że jest w domu. To nasze jedyne dziecko… pewnie myślisz, że teraz to już całkiem duże dziecko, lecz tak dobrze pamiętam, kiedy jeździł w dziecinnej kolejce górskiej w wesołym miasteczku, ubrany w krótkie majteczki. Może aż za dobrze. Wspaniale jest dzielić z nim… ostatni rytuał dzieciństwa.
– To miło, że tak sądzisz. – Johnny zorientował się, że ma łzy w oczach, i to go przestraszyło. Przez ostatnie sześć – osiem miesięcy zdawał się tracić kontrolę nad emocjami.
– Byłeś dobry dla Chucka. Nie mówię tylko o tym, jak uczyłeś go czytać. Chodzi mi o wiele innych rzeczy.
– Lubię Chucka.
– Tak – powiedziała cicho. – Wiem.
Roger wrócił z kartami i małym radiem tranzystorowym nastawionym na WMTQ, stację nadającą muzykę klasyczną ze szczytu góry Waszyngtona.
– Mała odtrutka na Eltona Johna, Aerosmith, Foghat i resztę – rzekł. – Zagramy po dolarze, Johnny?
– Zgoda.
Roger usiadł i zatarł ręce.
– Wrócisz do domu biedakiem – stwierdził.
5
Grali w karty i tak minął im wieczór. Pomiędzy rozgrywkami schodzili na dół sprawdzić, czy nikt nie zdecydował się potańczyć na stole bilardowym albo zaszyć się w jakiś kąt w celach prywatnych.
– Żadnej dziewczynie nie grozi tu ciąża, jeśli tylko zdołam temu zapobiec – orzekł Roger.
Shelley poszła do dużego pokoju poczytać. Co godzinę muzyka w radiu cichła, zaczynały się wiadomości i wtedy Johnny grał nieuważnie. Ale ani o ósmej, ani o dziewiątej, ani o dziesiątej nie było wzmianki o „Cathy's" w Somersworth. Po wiadomościach o dziewiątej Roger spytał:
– Jesteś gotów zmodyfikować trochę swą przepowiednię,
Johnny?
– Nie.
Prognoza pogody mówiła o słabych burzach cichnących po północy.
Równy łomot gitary basowej – znak firmowy K. C. and the Sunshine Band przebił się ku nim przez podłogę.
– Zabawa się rozkręca – zauważył Johnny.
– Do diabła z tym – uśmiechnął się Roger. – Większość się upiła. Spider Parmeleau leży nieprzytomny w kącie, a ktoś używa go jako podkładkę pod butelki piwa. Och, jutro będą mieli wielkie głowy, możesz mi wierzyć. Pamiętam swój bal maturalny…