Выбрать главу

— Jeżeli strefa nie jest stabilizowana z samego statku — powiedział z powątpiewaniem Snagg. — Albo przez niego.

— Właśnie — uciąłem.

To była szansa. Jeżeli źródło pola, nie dopuszczające naszych środków łączności, leżało poza opuszczoną rakietą, tę ostatnią trzeba po prostu stamtąd zabrać. Jeżeli nie… zastanowimy się, co dalej. Nie mieliśmy sond wyposażonych w wędki. Riva musiał przejść do komory transportowej i przewędrować kilka poziomów statku. Trwało trochę, zanim wrócił. Opadł ciężko na fotel, przerzucił wizję na boczny ekran kontrolny, wyostrzył obraz, po czym, nie odwracając się do nas, mruknął:

— Możemy startować.

Neuromat skończył już opracowywać program dla sondy. Przekazywał go teraz jej automatycznemu pilotowi. Był to mały zespół o nikłej stosunkowo pojemności i wiedziałem, że niektóre informacje powtarzały się po dwa, a nawet trzy razy. Wreszcie w rogu ekranu zapłonął sygnał drogi.

— Sonda!

— Tak, sonda — powtórzył za mną Riva.

Pod nami coś miauknęło krótko. Przez ekran przeleciał rząd kolorowych, świecących paciorków. Riva prowadził aparat wysokim, parabolicznym torem, z najmniejszą szybkością, na jaką można było sobie pozwolić, żeby nie zniekształcić trajektorii lotu.

— Pokaż to — powiedziałem.

Dał wizję. Na ekranie ujrzeliśmy skrawek nieboskłonu i wypełniającą przestrzeń tarczę globu. Na jej tle statek. Duża rakieta, jeden z tych krążowników, w których zrobiono naprawdę wiele, aby stworzyć wieloosobowej załodze warunki nie gorsze od panujących w bazach. Jasne. Nie budowano ich dla inforpolu. Iluzja nigdy nie była pełna, ale ludzie nie narzekali nawet po wielu miesiącach pracy w próżni.

Riva naprowadził obiektyw i zbliżył obraz.

Byłem tam przed chwilą. Dotykałem tego chropawego, pociemniałego jakby od ognia pancerza. Osiemset, może dziewięćset metrów. W porównaniu z odległościami, do jakich przywykliśmy, nie było o czym mówić. Ale wróciłem stamtąd z kwitkiem. I mogłem sobie jeszcze pogratulować szczęścia.

Obiektyw sondy pełzł wzdłuż kadłuba statku. Wyłuskiwał znane kształty, powtarzające się we wszystkich ziemskich rakietach załogowych. Nasady dysz, rozszerzające się gruszkowato ku rufie, charakterystyczne uchwyty, pomocne w czasie prac wykonywanych w próżni na pancerzu, klapa włazu, zamknięta głucho, siateczka anten, osłony obiektywów, wreszcie pierwsze litery, białe, ogromne, tworzące napis biegnący od dziobu do połowy korpusu. Zacząłem sylabizować. H… E… L… — powtarzałem, w miarę jak na ekran wpełzały kolejne litery. Ale dość było tych trzech, żeby odgadnąć, co mamy przed sobą.

„Helios”.

Statek Thornsa. Jeden z dwóch, jakie wysłano w ślad za „Monitorem”.

— Dwieście pięćdziesiąt — zameldował Riva.

Spojrzałem na wskaźnik kalkulatora. Lont sondy przebiegał zgodnie z programem. Minęła najwyższy punkt toru i łagodną parabolą zaczęła przechodzić nad statek.

— Dwieście.

Cały ekran wypełnił fragment pancerza rakiety. Rósł w oczach powoli, ale wyraźnie. Plamy, najmniejsze nawet uchwyty i spojenia stawały się z każdą chwilą bliższe, ostrzejsze.

— Sto pięćdziesiąt.

— Dość — powiedziałem. W tym samym ułamku sekundy ekran zapłonął mętnym, bezbarwnym światłem. Obraz zniknął, jak zdmuchnięty eksplozją.

— Zero — rzekł dobitnie Riva.

Zero. Koniec. Na pokładzie sondy nie było człowieka, który w akcie rozpaczy mógł bezwiednie skierować lufę pistoletu w pancerz statku i wyrzucić się w ten sposób poza granice strefy, paraliżującej łączność. I nie tylko łączność.

— Może mi się zdawało… — zaczął Snagg.

— Nie zdawało ci się — przerwał szorstko Riva.

Tak. To nie było złudzenie. W ostatnim sekundowym ujęciu, podanym na ekran, obiektyw sondy wyłuskał mały, kolisty przedmiot, w odległości kilku metrów od kadłuba „Heliosa”, poza nim, jeśli patrzeć od strony naszego klucza.

— Poleciałbym to obejrzeć — mruknął Snagg.

Z jego strony była to propozycja uczciwa i rozsądna. Nie przeżył tego, co ja.

— Nie — powiedziałem.

— Sonda? — zapytał Riva. — Dobra. Zostało ich jeszcze kilka. Potem zrobimy nowe. Najlepiej z pianolitu. Wytniemy je sobie nożyczkami.

— Nie. Nie sonda — odparłem spokojnie. — Przygotuj mi dwieście metrów kabla. I zanieś go do śluzy.

Siedział chwilę bez ruchu, przyglądając mi się spokojnym, badawczym wzrokiem, po czym bez słowa podniósł się z fotela i ruszył w stronę przejścia do kabiny hibernacyjnej. Stamtąd dopiero wchodziło się do następnych pomieszczeń statku oraz do szybów.

Usłyszałem głos Snagga:

— „Helios” — powiedział, jakby do siebie. — „Helios” — powtórzył. — Ciekaw jestem, jaki diabeł wypłoszył stamtąd Krosvitza…

Przypomniałem sobie radiogramy, zapisane w Budorusie.

— Tam został Areg — sprostowałem. — Krosvitz lądował ze wszystkimi.

— Wiem — mruknął Snagg. — Ale chyba wrócił, kiedy załoga opuściła statek.

Rozumował bez pudła. Z maleńką poprawką. Krosvitz nie wrócił.

W kabinie zapanowało milczenie. W pewnej chwili pochyliłem się głęboko i przytknąłem czoło do iluminatora. Udało mi się dojrzeć tkwiący nieruchomo w odległości kilkuset metrów wrzecionowaty kształt. „Kwark”. Zadarł odrobinę dziób, jakby gotował się do odlotu. Zasoby energii, pozwalające na kilkakrotne przemierzenie drogi stąd do świata naszego Słońca i z powrotem. Wielka, szybująca w próżni przetwórnia chemiczna. Fabryka antymaterii, zdolna w ułamku sekundy rozpylić średniej wielkości ciało niebieskie. Miotacze.

Cofnąłem głowę. Po przeciwnej stronie, niewidoczny dla mnie, leżał bliźniaczy statek „Kwarka” — „Merkury”. Uzbrojony ani lepiej, ani gorzej od pierwszego. Pomiędzy nimi „Uran”. Z ludźmi. Wyposażony tak samo jak tamte dwa. Jeśli nie lepiej. Czego chcieć więcej? Ziemia mogła tu przysłać dziesięć takich eskadr jak nasza. Pięćdziesiąt. Sto. Ale to nie miało już znaczenia. Dla asteroidy jest całkowicie obojętne, czy na jej powierzchni wybucha jedna bomba kwarkowa, czy tysiąc. I na odwrót. Jeśli ktoś znajdzie skuteczny sposób na antyprotony, jeśli potrafi się obronić przed jednym miotaczem, obroni się przed całą baterią.

„Helios”. Pomyślałem o pierwszej wyprawie, kontaktowej. Skoro zaraz przy wejściu na orbitę satelity Trzeciej natknęliśmy się na ziemski statek, pozornie nie uszkodzony, może odnajdziemy także dwa pozostałe. Pierwszym poleciała Ann. Ann, na którą czekają. Ciekaw byłem, czy jest tak samo ładna jak Lina. Uśmiechnąłem się. Lina.

Riva nie wracał. Pewnie czeka przy śluzie. Wstałem, przeciągnąłem się, bacząc, by nie zaczepić głową o wystające ramki czujników, i powoli ruszyłem w stronę drzwi. W sterowni było piekielnie ciasno. Nasze fotele stykały się niemal opuchłymi, pianolitowymi poręczami. Cała ściana czołowa była podzielona na ekrany, zgrupowane w trzech rzędach, jeden nad drugim. Pod nimi pulpity. Pośrodku główny ekran neuromatu. U góry setki migających czujników. Iluminatory też były ekranami, udającymi okienka, jakie umieszczano w kajutach starych żaglowców. Taka moda.

Resztę przestrzeni wypełniała aparatura foteli, zespoły osobiste załogi i koszmarna plątanina przewodów zasilających. Nic dziwnego. Ten statek był budowany specjalnie dla inforpolu. Jego projektanci brali, widać, jak najpoważniej ewentualność pokrojenia nas na kawałeczki i bardzo niechętnie odstąpili od tego zamiaru. W końcu zostawili nam trochę miejsca. Akurat tyle, żebyśmy w razie czego mogli dosięgnąć przełączników. Ale w fotele właziliśmy nogami naprzód, jak do śpiworów.