Nic ci nie pomoże — powiedziałem sobie — że będziesz tak myślał. To jest Itia. Ona mi przeszkadza.
Powoli, z wewnętrznym zadowoleniem, jakbym wymyślił coś niesłychanie sprytnego, odczepiłem kabel od pasa i przywiązałem go do grubego ucha, sterczącego z korpusu statku. Zrobiłem pętlę, drugą, ściągnąłem ją i wypróbowałem, Wytrzyma, Wtedy uprzytomniłem sobie, że drugi koniec kabla ginie w przestrzeni. Tam jest Itia. Chyba że czeka w środku, zaraz za tą wielopiętrową ścianą, przesłaniającą mi widok Luny. Uderzyłem zwiniętą rękawicą, raz i drugi. Nic. Lita skała. Milcząca. A więc tak czy owak został mi tylko ten kabel.
Chwyciłem go delikatnie, w dwa palce i lekko szarpnąłem. Poddał się od razu. Zaczął sunąć wzdłuż mojego ciała, najpierw leniwie, jakby pokonując opór, potem coraz szybciej. Znowu zachciało mi się śmiać. Szarpnąłem silniej. Zakołysałem się gwałtowniej. Kabel wyrwał mi się z zamkniętej rękawicy. Spociłem się od tego nieustannego przyspieszania wahadłowego ruchu ramienia. Spociłem się, a równocześnie ogarnęła mnie senność. Powinienem się przespać. Ale muszę poczekać, aż będzie tu przy mnie. Kto? Itia? Lina? Nieważne. Linie byłoby trudniej. Na pewno. A mnie… Czy to możliwe, że mnie byłoby trudniej z Itia?
Ścisnąłem mocniej kabel. Wyciągnąłem ramię przed siebie i pociągnąłem, ile sił w mięśniach. Leciałem. Moje ciało przemieszczało się w przestrzeni. Nie kabel. Teraz to czułem. Leciałem. Wcale nie tak wolno, jak mi się przedtem zdawało.
Zrobiło się ciemno. Dopiero po chwili zrozumiałem, że lampka czujnika nad moimi oczami przygasła, tlił się w niej jeszcze mikroskopijny ognik, ledwie dostrzegalny po jaskrawej czerwieni, która oślepiała mnie w ciągu wielu minut. Usłyszałem cichy, przyspieszony głos butlera. Ale nie zwracałem na niego uwagi. Przed oczami miałem jeszcze te twarze. Itia — mruknąłem. To była przykra myśl. Chwyciłem kabel i wystrzeliłem z pistoletu w stronę „Heliosa”. Nie poruszyłem się. Tkwiłem mocno w miejscu, znalazłszy niespodziewanie pewne oparcie. Tak powinno być. Zrobiłem swoje.
Musiałem odczekać, aż nitka namiaru pokryje się z wytyczoną drogą. Kiedy tylko upewniłem się co do kierunku lotu, odwróciłem głowę i pociągnąłem za spust.
W komorze śluzy zabawiłem dłużej niż zwykle. Zdjąłem kask. Cisnąłem go w kąt, na kupę spadochronów, poszedłem do drzwi i oparłem się czołem o zimną, ciężką klapę. Przyszło mi na myśl, że po raz pierwszy nie posłuchałem butlera. Nie było żadnych racjonalnych powodów, żeby ignorować polecenia mojego nieomylnego anioła stróża. Czy też jego rady. Stosowaliśmy się do nich odruchowo. Jak kierowcy do świateł na skrzyżowaniach. Widać stan, w jaki wprawiało system nerwowy człowieka pole przy martwej rakiecie, utrzymywał się także po jego opuszczeniu. Jako ślad zaledwie, pozornie nieodczuwalny. Ale skoro zlekceważyłem osobistą aparaturę, musiałem być wytrącony z równowagi. Poza skutkami działania tej strefy, nie znajdowałem innego powodu. Trzeba się przekonać, do jakiego stopnia ten ślad może być trwały. Albo czy strefa nie działa w pewien sposób również poza jej ogniskiem, gdzie następuje nakładanie bodźców czy właśnie hamulców psychicznych. To tłumaczyłoby odbiegające od normy zachowanie Snagga i Rivy. Zwłaszcza Snagga. Te pytania. Jakby niezadowolenie. Stany graniczące niemal z emocjonalnymi. Trzeba się tym zająć. Sprawdzić programy naszych zespołów diagnostycznych. Muszą mieć luki.
Wyprostowałem się, aż mi kości zatrzeszczały, rzuciłem okiem na automat włazu i otworzyłem klapę.
Rozdział 5
Facet z korpusu
Tkwili w swoich fotelach, w pozach, w jakich ich zostawiłem i sprawiali wrażenie, że w czasie mojej nieobecności nie zaszło nic, co zasługiwałoby na uwagę. Żaden z nich nawet na moment nie oderwał wzroku od kolorowych układanek czujników, kiedy przeciskałem się przez gąszcz przewodów, zmierzając do mojego pianolitowego leża.
Wyciągnąłem się wreszcie wygodnie, z uczuciem ulgi i czekając, aż automat połączy aparaturę mojego skafandra z zespołami pokładowymi, zlustrowałem ekrany.
Na pierwszym planie widniała świecąca srebrzyście nić, wybiegająca z dolnego rogu tarczy i przecinająca ją szerokim łukiem na dwie, niemal równe, części. Zrobiłem to naprawdę. Połączyłem opuszczoną rakietę z „Uranem”. Kabel był solidny. W każdym razie wystarczająco solidny dla poruszenia z miejsca masy „Heliosa”, rakiety, która na Ziemi lub w jakimkolwiek innym uczciwym polu grawitacyjnym ważyłaby te kilkadziesiąt tysięcy ton.
Mogłem z zadowoleniem przyglądać się swojemu dziełu. Gdyby, rzecz jasna, od dziecka nie wpajano mi przekonania o całkowitej bezużyteczności czegoś takiego jak zadowolenie lub niezadowolenie. Człowiek staje czasem przed tego rodzaju zadaniami, że różne piękne skądinąd uczucia mogą tylko utrudnić ich wykonanie. Chociażby to, co tutaj robimy. Zbrojna misja w strefie obcej cywilizacji. Cywilizacji, o jakiej człowiek myślał tysiące lat. Z jaką wiązał nadzieje, wspólne i bardzo osobiste. A kiedy ją wreszcie znalazł, jego samotność we wszechświecie pogłębiła się tylko. Bo współczesny człowiek jest istotą nie dość przekorną, aby czuć się mniej samotnym na bezludnej wyspie niż w otoczeniu nieprzyjaciół.
Sprawy zaszły tak daleko, że nie można już chować głowy w piasek. Ktoś musi najpierw uratować spokój Ziemi. A potem dopiero dać jej mieszkańcom, wszystkim, jeśli nie liczyć jednego tysiąca, okazję do westchnień i refleksyjnych wzruszeń.
W kabinie zabrzmiał nagle podniesiony głos Rivy:
— Zostaje!
Spostrzegliśmy to równocześnie. Rufa „Heliosa”, przemieszczającego się w naszą stronę, odsłoniła niewidoczny gołym okiem drobiazg, ukryty dotąd przed naszymi kamerami za kadłubem rakiety.
— Tak jakby — mruknął Snagg. W jego głosie zabrzmiała ponura satysfakcja. Riva nie odrywał wzroku od czujników.
— Zajmiemy się tym — powiedziałem.
— Chcesz tam iść? — spytał Snagg. Zwrócił twarz w moją stronę. Jego spojrzenie mówiło wyraźnie, co myśli o perspektywie nowego spacerku.
— Nie — odrzekłem spokojnie. — Usuniemy to z drogi.
Patrzył na mnie jeszcze przez chwilę, jakby sprawdzając, czy nie kpię sobie z niego, po czym skinął głową i zajął się swoim pulpitem.
Przebyliśmy już dobre dwieście metrów, cofając się w przestrzeni wraz z przyczepionym do elastycznego, szklanego kabla statkiem, którym sześć lat przed nami przybyli tutaj ludzie. Hamownice pracowały bez przerwy, wyrzucając przed siebie pierścień rozżarzonego gazu, tworzący wokół dziobu barwną, efektowną kryzę. Pierwszy raz zdarzyło mi się oglądać coś takiego, ale też niezmiernie rzadko zdarza się, by dysze czołowe zużywały tak znikome ilości energii. Po prostu szybkość wystrzeliwanych gazów była śmiesznie mała jak na warunki, w których zwykle uruchamia się hamownice.
Minęło dalsze dziesięć minut. Odległość świecącego na ekranie przedmiotu od rufy „Heliosa” wzrosła do sześciuset metrów. Nawet biorąc pod uwagę wszystkie możliwe poprawki, powinno wystarczyć. Granica paraliżującej strefy, kiedy sam podchodziłem do statku, nie przekraczała z pewnością stu metrów.
Pochyliłem się nad pulpitem Snagga. Chciałem to zrobić sam. Na sekundę, może półtorej, dałem pełny ciąg. Hamownice strzeliły ogniem. Poczułem mocne szarpnięcie do przodu. Natychmiast raz i drugi uderzyłem głównym ciągiem z rufy. „Uran” zastopował aż nazbyt szybko. Zauważyłem, że Riva posłał mi krótkie, jakby zdziwione spojrzenie. Ale wkrótce i on zrozumiał, do czego zmierzałem, bo „Helios” zaczął rosnąć w oczach. Widzieliśmy w wizjerach jego opasły korpus, przesuwający się w granacie i odsłaniający wciąż nowe gwiazdy. Nie trwało nawet pięciu minut, kiedy zrównał się z nami, podpływając leniwie lewą burtą. Przez chwilę mieliśmy na ekranach jego dysze rufowe, rozwarte gruszkowato, czarne, niby paszcze średniowiecznych armat.