Выбрать главу

Staliśmy.

— Do startu!

— Tak, do startu — powtórzył spokojnie Riva.

Trwaliśmy bez ruchu, z rękami zawisłymi nad pulpitem sterowniczym. Mijały sekundy. Mniej więcej sto metrów dalej, u stóp wzgórza, siadał „Merkury”. „Kwark” zniknął nam na moment z oczu. Po chwili ukazał się znowu, już znacznie bliżej. Snagg naprowadzał go na najwyższy punkt wzniesienia. Chodziło o pole ostrzału. Poza tym będzie służył jako radiolatarnia. My lądowaliśmy w połowie zbocza, w równej odległości od obu statków towarzyszących.

Odczekaliśmy dziesięć minut. Komputer powtórzył dane, uzyskane z widmowej analizy gruntu. Uczciwa skorupa, przynajmniej z jej strony nie groziły nam żadne niespodzianki. Chmura pyłu, wzniecona przez odrzut przy lądowaniu klucza, opadała powoli. Butler milczał. Soczewka kontrolnej lampki geigera wyglądała jak niewinny, czarny guziczek. Głośniki nasłuchu zewnętrznego nie przynosiły żadnego niepokojącego szmeru. Poza poskrzypywaniem części pancerza i hamownic, rozpalonych w czasie lądowania. Ale to były znane, swojskie głosy, które nie docierały do naszej świadomości.

— „Kwark” — powiedziałem.

Snagg pochylił się nad pulpitem.

— Podwójny pierścień.

Wokół dziobu rakiety, sterczącej ze szczytu wzgórza, otworzyła się wąska, czarna kryza. Cały klucz znalazł się wewnątrz pola ostrzału miotacza antyprotonów. Zaprogramowaliśmy jeszcze automaty celownicze „Merkurego” i statku macierzystego. Dziób „Kwarka” rozchylił się następnie jak pękający owoc, po czym wychynęła z niego wysoka na trzydzieści metrów antena, która rozbudowała się u góry w pajęczy reflektor. Ten statek przejął teraz funkcję naszej centrali komunikacyj nej.

— Kod — rzuciłem.

— Tak, kod.

Odczekaliśmy, aż pokładowy kalkulator skończy przekazywać dane o lądowaniu i wstępne badania gruntu do nadajnika. Baza otrzyma pełny meldunek. Zrobiliśmy już więcej niż dwie poprzednie ekspedycje. Tylko że one przyleciały tutaj bez zaprogramowanych miotaczy. To znaczy tak zaprogramowanych, żeby zmiatały z drogi wszystko, nie czekając na ewentualne spóźnione przyjacielskie gesty ze strony obcych. I nie były ekspedycjami Korpusu.

W piętnastej minucie po lądowaniu opadły podłużne płaty klap transportowych. Zjechały po nich, pędzone bezgłośnymi silnikami, nasze pojazdy. Wokół kratownicy „Urana” ustawiły się trzy „Skorpiony”, podobne do płaskich, pancernych owadów z zadartymi odwłokami. Od strony „Merkurego” zbliżył się „Phobos”, najcięższa z maszyn, przeznaczonych do eksploracji nie znanych lądów.

W całej flocie Korpusu było wszystkiego kilkanaście tego typu pojazdów. „Phobos” miał zainstalowany uniwersalny miotacz antymaterii i autonomiczną aparaturę neuromatu. Zapasy energii w jego ładowniach były praktycznie niewyczerpane.

— Spróbuj się tu wygodnie urządzić — powiedziałem do Snagga. — Riva idzie ze mną.

Skinął lekko głową. Nie spojrzał nawet w moją stronę.

Ubieraliśmy się bez pośpiechu. Skafandry ważyły tutaj trochę więcej niż na Lunie. Wzięliśmy pełny zestaw kontaktowy i wszystko, co trzeba, na wypadek gdyby obcy bardzo nie życzyli sobie kontaktu.

Stojąc w otwartym włazie, powiodłem spojrzeniem wzdłuż linii horyzontu. Łagodne, niemal regularne garby pagórków wznosiły się ku wschodowi aż do zamykającej widnokrąg poszarpanej ściany, otaczającej zapewne wygasły przed tysiącami lat krater. Bardziej na północ, tylko bez porównania dalej, podobna grań znaczyła swoją obecność nikłą, fioletową niteczką. Spojrzałem w prawo. Tutaj obłe wierzchołki wzgórz, przypominających nadmorskie wydmy, biegły nieskończonymi szeregami po kres horyzontu.

Obca ziemia. Nawet nie ziemia. Satelita. Ani śladu obecności gospodarzy. Miły, bezludny ląd. Co z tego, że obcy. Tylko że ten ląd nie był bezludny. Gdzieś, wśród tych wzgórz, w sąsiedztwie skalnych grzebieni lub kraterów lądowali przybysze z Ziemi. Tej prawdziwej. I oni również nie stanęli na bezludnym lądzie. I nie wśród istot, które by marzyły o gościach z naszego układu.

Podciągnąłem pas, odwróciłem się plecami do otwartej przestrzeni i zszedłem na płaską łapę windy, której prowadnice biegły wzdłuż zastrzału, wpartego dolnym końcem w grunt globu.

Stanąwszy na dole, odwróciłem się znowu i dałem krok do przodu. Twarde, lite podłoże. Tupnąłem. Zadźwięczało, jakbym uderzył pięścią w pancerz wielkiego dzwonu. Postąpiłem kilka kroków w kierunku „Phobosa”. Za sobą usłyszałem stąpanie. Riva także stanął już na powierzchni drugiego satelity. Trzeciej, planety obcego słońca, bardziej obcego niż ktokolwiek z nas mógł to sobie wyobrazić przed pierwszą wyprawą.

— Wszystko w porządku — usłyszałem spokojny głos Snagga. — „Helios” daje namiar.

— Dobra — mruknąłem. Odwróciłem się i skinąłem na Rivę. Po chwili gramoliliśmy się z trudem na pancerz „Phobosa”, uważając, by nie zaczepić aparaturą skafandrów o klapy strzelnic i wysięgników.

Minęło dwadzieścia minut. Oddalaliśmy się spiralnym torem od lądowiska, przeczesując teren falami radaru i sondami. Echo sygnałów wracało niezmiennie do czujnych uszu neuromatu i wodzików automatów celowniczych, nie przynosząc żadnych niepokojących wieści.

„Phobos” szedł miękko na poduszce powietrznej, zgrabnie przeskakując wierzchołki wydmowatych wzgórz. Jego silniki pracowały bezszelestnie, tylko na bardziej stromych wzniesieniach budziło się w nich delikatne granie.

W kabinie było niewiele mniej miejsca niż w sterowniach rakiet typu „Uran”. Co do ładowni, można by w niej pomieścić bez trudu załogę niewielkiej stacji kosmicznej.

W miarę posuwania się w głąb lądu, grunt niepostrzeżenie zmieniał barwę. Żółć mieszała się z fioletem, tu i ówdzie wypełzały łachy błękitu, wszystko to ciemniało stopniowo i stawało się coraz bardziej niepodobne do powierzchni któregokolwiek globu czy asteroidy, wędrujących po obszarach naszego układu słonecznego. Chwilami w skalistym podłożu, w miejscach pozbawionych warstwy żwiru czy pyłu, otwierały się kręte kanaliki matowej czerwieni. Tak jakby powierzchnia globu nie zatrzymywała promieni słonecznych, jakby światło docierało do płytkich warstw geologicznych i załamywało się równocześnie w kryształach najrozmaitszych minerałów. Widok był piękny, ponieważ polatywanie „Phobosa” powodowało pozorny ruch i przemieszczanie się wszystkich tych barw. Ale nie dla widoków przylecieliśmy tutaj.

Coraz wyżej wznosiły się na wschodzie strzępiaste stożki skał, mur, jaki tworzyły, przestał być zwarty i jednolity, można już było rozróżnić poszczególne granie i turnie. Przed najwyższym pasmem czerniał długi, ginący za horyzontem rów o niemal idealnie równych brzegach. Przypominał gigantyczną fosę, strzegącą dostępu do skalistej twierdzy. Pagórki, zbiegające ku brzegowi owego rowu, stawały się szersze i niższe, spływając w lekko nachyloną równinę. Siedzieliśmy bez ruchu i milcząc chłonęliśmy przestrzeń przed tępo ściętym dziobem „Phobosa”, przenosząc wzrok z ekranów w podłużne, łukowate wizjery. Podobnie jak w kabinach rakiet, sterownię pojazdu opasywał rząd ekranów. Pod nimi ciągnęły się jednak zwykłe pancerne okna. Sama kabina była okrągła, o kształcie spłaszczonej półkuli nasadzonej zaraz za dziobem na potężny korpus. W rakietach, ze względu na przeciążenia występujące przy lądowaniu i w czasie startu, fotele załogi są umocowane na stałe. Tutaj pozwolono sobie na większy luksus. Chcąc zmienić położenie, można było odwrócić całą wieżyczkę. Same fotele również były obrotowe. Miało to pewne znaczenie w sytuacjach wymagających szczególnie bacznej obserwacji i operatywnego działania.