Выбрать главу

Na początku drugiej godziny marszu pochwyciłem kątem oka nikły, krótkotrwały rozbłysk nad którymś z najbliższych szczytów. Automat zareagował natychmiast, w ułamku sekundy skierowując w tę stronę lufy czujników.

— Lustro? — zapytał Riva. Było to pierwsze słowo wypowiedziane w kabinie „Phobosa”, od kiedy zasiedliśmy w jej niskich, oplecionych przewodami fotelach o wysokich oparciach.

— Sygnał świetlny ze wschodu — rozległ się z głośniczka głos Snagga. — Podaję współrzędne…

— Zostaw — rzuciłem. — Widzieliśmy.

Mimo to podał współrzędne. Neuromat statku sprawdził informację.

Nie bez pewnej satysfakcji przyglądałem się cyferkom, wyskakującym w ekranie kontrolnym. W okienku automatów celowniczych obudziło się już przed chwilą ostrzegawcze żółte światełko.

— Wołam Thaala — domagał się Snagg. — Mówcie, co u was.

— Nie masz nas na ekranie? — spytał spokojnie Riva.

Trwało chwilę, zanim odpowiedział.

— Mam.

Zabrzmiało to jak zatrzaśnięcie drzwi pokoju, który się opuściło bez zbytniego żalu. Riva uśmiechnął się. Pierwszy raz widziałem jego uśmiech.

Nowy błysk, bliższy i ostrzejszy. Usłyszałem narastające buczenie automatów, pomyślałem, że mamy awarię jakiegoś podzespołu i gwałtownym wyrzutem ramienia zablokowałem spust miotacza. Dobiegł mnie okrzyk Rivy, którego głos zagłuszył jednak jazgot głośnika. Okienka czujników rozjarzyły się kłującymi wzrok światłami, kątem oka spostrzegłem jeszcze metaliczne odbicie na gasnącej tarczy radaru, ręce mi opadły, w ustach poczułem słony smak potu i zamarłem w bezruchu. Trudno mi powiedzieć, jak długo to trwało. Nie myślałem o niczym. Wsłuchiwałem się w piekielny hałas, wypełniający kabinę, ale nic nie usiłowałem zrozumieć. Tak jakby nic do mnie nie docierało. Kiedy się ocknąłem, kabina wykonała pełny obrót, przed sobą mieliśmy znowu wspinające się garby wydm czy wzgórz. Głośniczek zachłysnął się nagle i umilkł. Wyraźniej zabrzmiał teraz czyjś głos. Natarczywy, jęczący, przewiercający czaszkę na wylot.

— Czego wrzeszczysz?!!! — ryknąłem, zaciskając pięści na poręczach i podkurczając nogi. Poderwałem się, chciałem go dosięgnąć, ale fotel był pusty. Ogarnęła mnie nieprzytomna, zwierzęca wściekłość. Miał pilnować porządku. To był jego psi obowiązek.

— Poczekaj — wycharczałem — dostanę cię…

Skoczyłem. W tym samym momencie poczułem tępy ból w głowie. Uderzył mnie. Chce się mnie pozbyć.

— Nie pozbędziesz się… — syczałem, wywijając na oślep rękami. Wreszcie go zobaczyłem. Tkwił, wciśnięty plecami w wąską przerwę między pulpitem a pokrywą przystawki pamięciowej, przechylony głęboko do tyłu i spoglądał na mnie szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. Był bez hełmu. Jego twarz zalewał pot, zlepione kosmyki włosów przykleiły mu się do czoła. Z półotwartych ust ciekła strużka śliny.

— Boisz się!!! — krzyknąłem tryumfalnie.

Zaraz przestanie się bać. Niech tylko wyplączę nogi z tych przeklętych przewodów… boi się…

Znieruchomiałem. Strach. Riva się boi…

Nie bardzo zdając sobie jeszcze sprawę z tego, co robię, uniosłem dłoń, pozbawioną rękawicy, i ile siły wyrżnąłem nią w pancerne okucie ekranu. Poprawiłem, raz i drugi. Wypróbowany sposób — przemknęło mi przez myśl. Uśmiechnąłem się. Ale zaraz potem oprzytomniałem. Przynajmniej na tyle, żeby rzucić się w stronę rozrządu celowników. Uderzyłem kolanem w łożysko fotela i waląc się już głową na dół, między podstawy ekranów, zdążyłem jeszcze szarpnąć bezpiecznik, blokujący spust miotacza. W tym samym ułamku sekundy ekrany pojaśniały. Zgiełk ucichł, jak nożem uciął. Dobiegł mnie jeszcze cienki, niemal nieuchwytny syk. Zrozumiałem, że „Phobos” otworzył ogień. Trafiłem głową w twardą, kanciastą obudowę i na moment wszystko się skończyło.

Kiedy ponownie otwarłem oczy, ujrzałem tuż nad sobą twarz Rivy. W jego wzroku było coś, co powinno mnie zastanowić. Ale nie przyglądałem mu się dłużej niż kilka sekund. Mój umysł pracował już normalnie.

Butler milczał. Na jakiś czas miałem go z głowy. Przynajmniej dopóki sytuacja się nie wyjaśni i będę mógł poszperać w głośniku.

Wyplątałem ramię z przewodów zasilających i wtedy dopiero udało mi się dosięgnąć podstawy ekranu. Usiadłem.

Riva wyprostował się powoli i oparł o poręcz fotela. Wciąż przyglądał mi się badawczo, ale wyraz jego twarzy powoli łagodniał. W dalszym ciągu nic nie mówił.

Cała scena rozegrała się w czasie nie dłuższym niż dziesięć sekund. Kiedy się podniosłem i dotarłem na fotel, ekrany gorzały jeszcze ogniem. Otaczające nas niskie wzgórza, fioletoworudy grunt, chmury pyłu, zalegającego zagłębienia, wszystko to zniknęło w płomieniu anihilacji. Dokoła nas zaczął się formować ponury, mroczny mur, na kształt monstrualnej baszty, który, jeśliby patrzeć z zewnątrz, musiał powoli przybierać kształt gigantycznych rozmiarów grzyba.

Sięgnąłem do pulpitu i nacisnąłem klawisz. Poczułem nikłe, rosnące przyspieszenie, „Phobos” zakołysał miękko raz i drugi, w kabinie zrobiło się nagle tak ciemno, że aż rozbłysły wewnętrzne reflektory, choć nie na długo.

Przez ekrany zaczęły przelatywać rzedniejące pasma mgły i raptem ujrzeliśmy w iluminatorach spokojny, zalany słońcem krajobraz. Odwróciłem wieżyczkę w stronę zamykających horyzont gór i zastopowałem.

Zaczerpnąłem głęboko powietrza i ostrożnie, jakbym zdejmował zniszczone opakowanie z drogocennej wazy, uniosłem hełm. Załomotało mi w głowie, każde uderzenie przyspieszonego pulsu odczuwałem jak dotkliwy cios. Zsunąłem rękawicę z lewej dłoni i obmacałem czaszkę. Guz nad lewą skronią. Poczułem pod palcami lepką wilgoć. Tak, jakby mnie ktoś poczęstował grubym, kanciastym drągiem. Ale to nie był drąg. Poszukałem spojrzeniem krótkiego występu, stanowiącego przedłużenie podstawy ekranu. Nikt mnie nie uderzył. Bzdura.

No więc to byłoby załatwione. Przemogłem ból i odwróciłem głowę, żeby popatrzeć na Rivę. Stał cały czas bez ruchu, oparty o fotel. Spostrzegłszy, że mu się przyglądam, uniósł odrobinę rękę, machnął dłonią i odwrócił się. Obszedł oparcia foteli, zerknął w czujniki i usiadł ciężko, przeciągając się i prostując nogi na całą ich długość. Nie patrzył już w moją stronę.

Skupiłem uwagę na obrazie, jaki przekazywał ekran czołowy. Próbowałem odszukać wzgórze, gdzie zauważyliśmy przedtem ten błysk.

— Pamiętasz, gdzie to było? — mruknąłem wreszcie.

Zwolniłem automaty celownicze. Wieżyczka drgnęła i przesunęła się dwa stopnie w prawo.

— Zostaw… — odpowiedział mruknięciem, jakby z niechęcią.

Nie zostawiłem. Zawróciłem „Phobosa” i omijając szerokim łukiem pole bezpośredniego zetknięcia gruntu z antymaterią, nad którym wciąż jeszcze wisiał słup gęstej, czarnej chmury, odnalazłem linię naszego marszu, zanim został przerwany przez ów prezencik, przesłany nam drogą powietrzną. Jeszcze raz zwróciłem pojazd dziobem w stronę gór i zastopowałem.

Tak, to był ten szczyt. Pamiętałem otaczające go turnie, a zwłaszcza jedną, przypominającą jurajską maczugę skalną.

Przerwałem na chwilę sprzężenie automatów celowniczych z ich uniwersalnym programem, zapisanym w pamięci komputera, podciągnąłem prowadnicę baterii laserowej i naprowadziłem ją nie śpiesząc się, jak na ćwiczeniach. Dotknąłem spustu. Wziąłem minimalną poprawkę i krótkie, prostokątne lufy „Phobosa” połączyły się na kilka sekund najcieńszymi, promienistymi drogami z wierzchołkiem odległej o kilka kilometrów skały.