Odjąłem rękę od pulpitu i czekałem. Nic.
— Mam nadzieję… — zaczął Riva, ale nie skończył.
Z trafionego szczytu uniosła się smużka dymu. Tak jak na Ziemi w mroźny, bezwietrzny dzień, kiedy zapali się w jakimś muzealnym kominku. Śladu ognia, wybuchu, nic. Tylko ten spokojny dym, unoszący się prościutką smugą w pozbawioną atmosfery przestrzeń, otaczającą glob.
— Mam nadzieję — podchwyciłem — że nie spaliliśmy im żadnego pomnika. Nie odpowiedział. Siedział chwilę bez ruchu, naburmuszony, po czym uśmiechnął się nagle, zwracając twarz w moją stronę. Ale nie był to radosny uśmiech.
Przed chwilą chciałem go uderzyć… jeśli nie zrobić coś jeszcze gorszego. Wściekłem się na niego. A on konał ze strachu. Bał się mnie. Nonsens. Coś, co nie może się zdarzyć. A jednak tak było. Na wszystko byliśmy przygotowani. Niemal na wszystko. Na to nie. Tego jednego nikt nie przewidział. Że stracimy kontrolę nad własnymi odruchami i własnymi myślami. Istoty, które stać na wymyślanie i posługiwanie się takimi diabelstwami, nie zasługują doprawdy na żadne względy.
Uniosłem do oczu prawą dłoń. Była opuchnięta i miękka, przypominała zgniły owoc o postrzępionej łupinie. Coś trzeba było z tym zrobić.
Wypatrzyłem głębsze od innych siodło między pagórkami i skierowałem tam „Phobosa”. Kiedy skryliśmy się za niskim, gładkim zboczem, wyłączyłem silniki. Pojazd opadł łagodnie i przywarł do powierzchni gruntu. Wstałem, zrzuciłem skafander i zabrałem się do głośnika mojego wiernego butlera.
Minęło półtorej godziny. Od dobrej chwili tkwiłem już z powrotem w skafandrze i wsłuchiwałem się w zrzędliwe pobekiwanie aparatury, nie szczędzącej mi dobrych rad. Moją głowę spowijała elastyczna torba, pełna niedostrzegalnych gołym okiem obwodów. Przechodziłem błyskawiczną kurację, przepisaną przez zespół diagnostyczny. Dłoń miałem unieruchomioną. Jakiś czas będę musiał na nią uważać. Krzepy mi nie brakowało. Niewiele, a rozwaliłbym ten pulpit, z jego pancerną obudową. Tego mnie nie uczono. A jednak gdybym tłukł tą ręką odrobinę słabiej…
Rozmowę ze Snaggiem mieliśmy już za sobą. Szczegółowy meldunek poszedł do bazy. „Uran” przyjął kod z potwierdzeniem odbioru wiadomości o „Heliosie”. Nasi szefowie z Budorusa uważali, że statek trzeba wyposażyć i zostawić na orbicie w charakterze rezerwowej bazy. Natomiast nie zająknęli się nawet na temat tego, co powiedzieliśmy im o strefach zerowych. Prawdopodobnie nic nie zrozumieli. Lub też uznali, że i tak nie mogą nam pomóc i wobec tego nie ma się co roztkliwiać. Jakbym słyszał Jeusa: „Mają zadanie, albo im się uda, albo nie, bez względu na nasze spekulacje…”
Ciekaw byłem, co zrobią, jeżeli nam się nie uda. Wyślą następną ekipę? Chyba tak. Z tym, że to zagadnienie, przynajmniej dla nas, musi pozostać niesprawdzalne.
W bocznym czujniku centralki komunikacyjnej pulsowało światełko, potwierdzające stałą łączność z kabiną „Urana”. Snagg prosił jednak, żebyśmy osobiście potwierdzili przekazy automatów. Jakby się bał, że nasze nerwy odmówią posłuszeństwa i że neuromat tego nie zauważy. Zgłaszał się co minutę. Powiedziałem mu w końcu, żeby się wyłączył. Mruknął coś i umilkł.
Po dwóch godzinach od momentu otwarcia ognia radioaktywna chmura za nami osiągnęła wysokość kilku kilometrów. Nad samą powierzchnią gruntu pozostał zaledwie nikły jej ślad, w postaci popielatej, półprzeźroczystej mgiełki. Tylko okienka geigerów jarzyły się pomarańczowym światłem. Ale tak będzie tutaj jeszcze przez wiele dni.
Uruchomiłem silniki. Kiedy nabrały mocy, sprawdziłem automaty celownicze, zdjąłem z głowy opatrunek i włożyłem kask.
— Nie dojedziemy — mruknął Riva, wysuwając brodę do przodu i wskazując wrzynające się w horyzont turnie.
— Nie — przyznałem.
Dla unoszącego się na powietrznej poduszce „Phobosa” nie było drogi niedostępnej. Ale prowadzenie pojazdu wzdłuż pionowych ścian, nad przepaściami i piargami skalnymi, w warunkach stałego zagrożenia ze strony obcych, oznaczało ryzyko, graniczące z szaleństwem. Nie mówiąc o owym rowie czy rozpadlinie, odgradzającej płaskowyż od szczytów, której pokonanie musiałoby nam zająć ze dwa dni piekielnej wspinaczki.
— Rozejrzyjmy się — powiedziałem bardziej do siebie niż do Rivy, zaciskając lewą dłoń na rękojeści steru.
Silniki zamiauczały, wynosząc pancerny ciężar „Phobosa” na wierzchołek wzgórza, pod którym przyczailiśmy się po pierwszej potyczce. Zastopowałem.
W otaczającym nas krajobrazie nie zmieniło się pozornie nic od chwili, gdy lustrowaliśmy go stojąc w otwartym włazie statku, tuż po wylądowaniu. Taki sam milczący pochód regularnych wydm, ten sam martwy spokój, ta sama mozaika barw, nieruchomych teraz, ale gotowych podjąć piękny, niezrozumiały taniec przy najmniejszym poruszeniu pojazdu. Te same połamane grzebienie skał na horyzoncie. Jeżeli jednak przedtem mogliśmy chwilami ulegać złudzeniu, że trafiliśmy na ląd obcy, ale pusty, czekający od tysiącleci na odkrywców, to teraz nie mieliśmy już wątpliwości, że był to ląd wrogi.
Ostatecznie postanowiliśmy ruszyć na północny wschód, w stronę gór i, nie dojeżdżając do skalnego rowu, trzymać się nadal drogi równoległej do linii jego brzegu, w przyzwoitej odległości od przepaści.
— To może trwać dwa lata — rozległ się nagle w kabinie głos Snagga,
— Masz namiar naszej drogi? — spytałem.
— Uhm.
— Włącz go do programu i czekaj.
Mogły istotnie minąć lata, zanim szukając w ten sposób, po omacku, trafilibyśmy przypadkiem na ślad ludzi. Cóż stąd, skoro nie mieliśmy wyboru. Nasze odbiorniki oczywiście stale wyłapywały sygnały z Trzeciej i zapewne nie tylko z Trzeciej, lecz również z baz satelitarnych, ale podobnie jak na Ziemi czy w Budorusie komputery nie były w stanie wyłuskać z tego kociokwiku śladu jakiegokolwiek pasma znaczeniowego. A nadajniki naszych załóg, jeżeli te załogi jeszcze istniały, zachowywały martwe milczenie. Zresztą nie sądziłem, aby nam pozwolono bezkarnie buszować po tym lądzie dłużej niż przez kilka godzin. I w tym upatrywałem naszą szansę. Może to niemiłe, ale trudno.
Znowu chwyciłem ster. Nabierając szybkości „Phobos” zsunął się ze zbocza, zakołysał miękko wtaczając się na równinę i wziął kurs na północny wschód. Sterowanie przejęły automaty.
Od miejsca, gdzie zostawiliśmy „Urana”, przebyliśmy sto osiemdziesiąt kilometrów. Tępy, spłaszczony dziób pojazdu celował od pewnego czasu prosto ku północy. W odległości kilkudziesięciu metrów od lewej burty otwierała się czeluść skalnego kanionu. Nad jego przeciwległym krajem wisiały potworne, strzelające na kilometry w górę, przewieszone skalne ściany. Tu i ówdzie otwierały się w nich głęboko wcięte żleby, zasłane głazami, od których odchodziły potrzaskane, ostre żebra. Za nimi widniały masywy dalej położonych szczytów, dobiegających łukowato wyciętymi graniami do głównego pasma. Mimo to wydawało mi się, że cały ten groźny i potężny widok nie dorównuje ani majestatem, ani urodą skalnym masywom otaczającym kratery na Lunie.
Teren, nad którym wznosił się „Phobos”, był równy jak stół, miejscami przypominał starą, ziemską drogę. Barwy gleby, a właściwie powierzchniowych warstw skorupy globu jakby wypłowiały lub też my oswoiliśmy się już z ich kalejdoskopowym kontredansem.