Выбрать главу

Od pewnej chwili obserwowałem z uwagą widoczne przed nami, w odległości kilkuset metrów, łagodne wybrzuszenie z płasko ściętym, tarasowatym wierzchołkiem. Nawet po wielogodzinnej podróży przez bliźniaczo podobne do siebie wzgórza, przypominające gigantyczne piaskowe babki pochodzące z tej samej foremki, to jedno wybrzuszenie zwracało naszą uwagę niezwykłą regularnością rysunku. Ale na próżno wypatrywałem jakiegokolwiek szczegółu, załamania czy wypiętrzenia, które świadczyłoby o tym, że nie jest dziełem natury. Dopiero kiedy znaleźliśmy się tak blisko, że wzrok mógł już sięgnąć poza jego krawędź, odsłonił się przed nami idealnie gładki, jak zalany szkłem, niemal biały pas, szerokości około dziesięciu metrów, zbiegający prostymi brzegami w perspektywę, aż ku zamykającemu horyzont załamaniu łańcucha górskiego.

Zwolniłem, wprawiłem w ruch wieżyczkę, na wszelki wypadek zlustrowałem bardzo dokładnie okolicę, równocześnie przebiegając wzrokiem tarcze ekranów i czujników, po czym ostrożnie prowadziłem „Phobosa” na białą płaszczyznę, przejechałem kilka metrów i zatrzymałem pojazd.

— Lotnisko — bąknął Riva.

Tak to wyglądało. Jak pas startowy starego, sportowego lotniska. Ale nie widziałem w życiu pasa, który by się ciągnął, lekko licząc, pięćdziesiąt kilometrów.

Wywołałem Snagga i kazałem mu wysłać sondę.

— Tak, sonda — usłyszałem natychmiast.

Po upływie niespełna czterdziestu sekund na czołowym ekranie ukazała się srebrzysta struna, wędrująca ku środkowi tarczy. Sonda minęła nas na wysokości ośmiuset metrów i poszybowała nad gładzizną pasa.

— Przerzuć łączność — powiedziałem do Rivy.

Skinął głową i pochylił się nad pulpitem centralki komunikacyjnej. Ekran zmienił barwę, pojaśniał. Przecinała go prosta biała wstęga, nie skalana najmniejszą plamką czy nierównością. Z lewej strony, zlewające się na skutek ruchu sondy, placki wzgórz. Po prawej brzeg kanionu, odległy od skraju białego pasa o jakieś sto metrów. Dalej otwarta czeluść, której dno, nawet z tej wysokości, pozostawało niewidoczne. Podnóża skalnych ścian obraz już nie obejmował.

— Pojedź wyżej.

Snagg usłuchał od razu. Obraz zaczął się rozszerzać. W tym momencie w miejscu, gdzie biały pas ginął u stóp górskiego grzebienia, coś zalśniło. Wydawało mi się, że rozpoznaję kopulasty kształt, jakby dno wielkiej, odwróconej misy. Nagle ekran zasnuł się mgłą. Sekundę, może dwie, jej kłęby rozstępowały się jeszcze na mgnienie w różnych miejscach tarczy, ukazując rozmazaną biel. Potem ekran zaczął ciemnieć, zmatowiał, wreszcie zgasł zupełnie.

— Widoczność zero — zameldował Snagg. Jakbyśmy czekali tylko na ten meldunek.

Riva pochylił się znowu nad pulpitem i pośpiesznie przerzucał klawisze. Raptem kabina wypełniła się gwarem zmieszanych ludzkich głosów.

— Potrzebuję wody — mówiła kobieta głosem, w którym brzmiała troska, a nawet rozpacz.

— Jest spirytus — odpowiedział mężczyzna. Czyjś śmiech. Kilka głosów naraz, z których na próżno usiłowałem wyłowić pojedyncze słowa. Krzyk, a raczej wrzask, ochrypły, nieludzki, pełen nieposkromionej wściekłości. Sekunda ciszy. Znowu bełkot wielu zmieszanych głosów.

— Namiar!

Riva manewrował gorączkowo aparaturą sterującą centralki, gdy wtem łączność urwała się, jak nożem uciął, i w kabinie zabrzmiał głos Snagga:

— Mam załogę! To samo, co w zapisach „Heliosa”!

— Wyłącz się! — warknąłem.

Umilkł. Czekałem kilka minut, z nadzieją, że Rivie jeszcze raz uda się odnaleźć pasmo, przenoszące głosy ludzi. Pasmo w końcu znalazł, ale nie usłyszeliśmy już nic poza niezrozumiałymi dla naszych komputerów sygnałami mieszkańców systemu.

— Namierzyłeś? — spytałem.

Poruszył głową.

— Na przedłużeniu toru — mruknął. — Nie zdążyłem sprawdzić… — dodał niepewnie.

Pchnąłem ster. „Phobos” ruszył ostro i z miejsca nabierając prędkości pomknął środkiem pasa, powleczonego białą emalią ku widniejącemu w perspektywie wąskiemu pasmu gór.

* * *

Od momentu, w którym po raz pierwszy stanęliśmy na tej urywającej się w pustyni szosie, minęło trzydzieści minut. Przez cały ten czas nie odezwaliśmy się słowem. Również Snagg milczał, jakby dotknięty, że nie chcieliśmy go słuchać.

A więc żyli. Przynajmniej niektórzy. Odnajdziemy ich. Teraz to już tylko kwestia czasu. Zatem na razie musimy unikać spotkania z obcymi. Nie wolno ich drażnić. Oczywiście do czasu. Tak długo, aż ludzie, wszyscy, ilu będziemy w stanie uratować, znajdą się w hibernatorach „Heliosa”. Potem zobaczymy. Z pewnością nie odlecimy stąd ot tak sobie, udając, że nic się nie stało.

Góry rosły w oczach. Widzieliśmy już miejsce, gdzie kanion, wzdłuż którego położono biały pas, wypełniał się, przechodząc w płaski upłaz, prowadzący rosnącą stromizną ku przełęczy. Tam grzebień zamykający horyzont łączył się z pasmem szczytów, towarzyszących nam cały czas od wschodu.

Przebyliśmy jeszcze półtora kilometra, zanim prosty dotychczas tor osobliwej szosy zaczął, początkowo niedostrzegalnie, a następnie szerokim, ale zacieśniającym się łukiem zakręcać ku zachodowi. Perspektywę przesłoniły regularne garby wydm, jakby wyższe w tym miejscu od tych, które przeskakiwaliśmy po opuszczeniu lądowiska.

Wreszcie, za którymś z kolejnych zboczy, odsłoniła się pusta przestrzeń. Wzgórza rozbiegały się, tworząc opasujący sztuczną równinę kolisty krąg. Pośrodku, niczym obraz z lichego filmu przygodowego, widniała lśniąca, przypłaszczona kopuła ogromnej budowli.

Zastopowałem.

— Jeżeli oni są tam… — Riva nie skończył. Wywołałem Snagga.

— Widzę — powiedział, jakby z niechęcią. — Nie mam stamtąd żadnych sygnałów…

Kazałem mu wystrzelić sondę. Zrobił to jednak z nie lepszym skutkiem niż poprzednio. Aparat przestał przekazywać obraz, zanim znalazł się nad miejscem, gdzie stał „Phobos”.

— To nie jest złe — odezwał się po chwili Riva.

Kształt budowli, nieregularna sinusoida kopuły, proporcje jej przypłaszczonej czapy i trapezoidalnej podstawy, mogły rzeczywiście wzbudzać podziw ziemskiego architekta. Biały pas, który nas tutaj przyprowadził, rozdzielał się nie dobiegając do podnóża czaszy i odbiegał ją eliptycznie, pozostawiając sporo wolnej przestrzeni. Zapełniały ją rozrzucone na pozór bezładnie bloki kolorowych skał, jakieś spiralne, ułożone szeregowo konstrukcje, jajowate pojemniki i rozszerzające się ku górze wiązki złocistych prętów.

Odczekałem jeszcze kilka minut, po czym zablokowałem automaty celownicze i przycisnąłem spust baterii laserowej. Nad kopułą pojaśniało. Trzy krótkie serie. Przerwa i znowu trzy.

Nic. Jakby nie mieli żadnych zewnętrznych czujników, obiektywów, nasłuchu. Jakby ich nie obchodziło, że pod bazę przybył pojazd, którego załogę stanowiły istoty spoza ich systemu słonecznego.

— Jedziemy — rzuciłem. — Melduj Snaggowi.

Nie czekając, aż Riva skończy przekazywać dane „Uranowi”, odblokowałem celowniki i pchnąłem ster. „Phobos” podtoczył się miękko do rozwidlenia pasa, na ekrany padł głęboki cień, rzucony przez kopułę, spod wieżyczki trysnęły smugi światła. Fotokomórka uruchomiła reflektory.

Okrążaliśmy budowlę lewym pasem, pilnie bacząc na wskazania czujnikowi obserwując mijane konstrukcje. Ale najmniejsze poruszenie, najmniejszy dźwięk czy błysk światła nie przerwały martwej ciszy, panującej wokół kopuły, zajmującej centralny punkt zalanego słońcem koliska, otoczonego gładkimi czubami wzgórz.

Minęliśmy w ten sposób zachodnią część pierścienia opasującego bazę i znaleźliśmy się z tyłu budowli. W jej lśniącej, jakby oblanej szkliwem ścianie nie udało nam się dotychczas wypatrzyć niczego, co wskazywałoby na obecność drzwi, wejścia czy jakiegokolwiek otworu. Powoli, rosło we mnie przekonanie, że nie pozostanie nam nic innego, jak wywalić przejście miotaczem. Nagle zastopowałem, tak gwałtownie, że aż mnie podniosło z fotela.