Выбрать главу

— Geiger — rzekł stłumionym głosem Riva.

To też już zauważyłem. Ale przede wszystkim ogromną, nieregularną wyrwę w bocznej ścianie, sięgającą od poziomu gruntu po okrągłą kryzę czaszy. Jej poszarpane brzegi były okopcone.

Nie śpiesząc się podprowadziłem „Phobosa” kilka metrów do przodu. Geiger zabrzęczał ostrzegawczo. Lampka kontrolna irygatora promieniowania zaczęła pulsować pomarańczowym światłem.

Znajdowaliśmy się teraz dokładnie na wprost wyrwy. Podciągnąłem jeszcze dwa metry. Geiger zareagował natychmiast przyspieszonym rytmem sygnałów. Światło alarmowej lampki stało się rażąco jaskrawe.

— A więc to tak — mruknął Riva.

Rozdział 7

Dwie projekcje

Głosy pozostałych przy życiu członków załogi trzech ziemskich statków, jakie udało nam się niedawno wyłuskać na parę sekund z gąszczu sygnałów obiegających przestrzeń wokół globu, nie mogły pochodzić z wnętrza kopulastej budowli. W miarę jak pogrążaliśmy się w mroczny przestwór bazy, dochodziliśmy do przekonania, że eksplozje jądrowe musiały ucichnąć we wnętrzu czaszy co najmniej kilka miesięcy temu. Nasze analizatory stwierdziły to ponad wszelką wątpliwość.

Nieregularny obrys wyrwy, przez którą wtargnęliśmy do wnętrza, widniał już daleko za nami, w postaci nikłego, świecącego punkciku. Teraz dopiero mogliśmy ocenić ogrom budowli. Pomieściłaby bez trudu trzy takie kompleksy jak nasz macierzysty ośrodek w Budorusie.

Hala nie była pusta, jak to się mogło zdawać, zanim przekroczyliśmy wrota, wypalone we wschodniej ścianie. Jechaliśmy ślimacznicą, wytyczoną przez płytką rynnę, wzdłuż której biegły wysokie na dziesięć metrów bariery. Droga obniżała się, po przebyciu sześciuset metrów pozostawiliśmy nad sobą wysokość dobrych kilkunastu pięter. Łączność z „Uranem” urwała się, kiedy tylko zgasło za nami światło dnia. Pokrywa kopuły stanowiła zarazem nieprzenikliwy ekran.

W pewnej chwili światła reflektorów załamały się przed nami na jakiejś szklistej powierzchni. Rynna skręcała tutaj ostro, obiegając ciasnym łukiem gruby, pionowy filar, którego górna część tonęła w czerni, zalegającej pod sklepieniem. Boczne ściany zbiegały się. Pomyślałem, że trzeba zawrócić i to zaraz, jeśli nie chcemy dopuścić do zaklinowania „Phobosa” w ciasnym labiryncie. Już sięgałem do głównego pulpitu, kiedy z lewej strony grodzie rozstąpiły się, opadając gwałtownie w niewidoczną głębię, reflektory ześliznęły się z filara i ugrzęzły w bezkresnej przestrzeni. Droga załamała się w dwóch kolejnych uskokach i urwała jak obcięta nożem, bez żadnego ostrzeżenia.

Zastopowałem.

— Światło — powiedział Riva.

Już od pewnej chwili miałem wrażenie, że ekrany poza odbiciem dwóch białych, matowych smug, padających spod wieżyczki „Phobosa”, nasączają się jakby głębszą, pastelową poświatą. Zgasiłem lampy i na kilka sekund zamknąłem oczy.

Kiedy je otwarłem i kiedy mój wzrok oswoił się ze zmienionym otoczeniem, pomyślałem w pierwszej chwili, że wylądowała koło nas kolejna piguła i że znowu tracę kontakt z rzeczywistością. Posłałem szybkie spojrzenie w stronę Rivy. Ale w wyrazie jego oczu nie było nic, co mogłoby mnie zaniepokoić.

Wstałem z fotela, przecisnąłem się między pulpitem a obudową ekranu i przywarłem hełmem do okiennej płyty. Po przeciwnej stronie kabiny Riva zrobił to samo. Z naszych ust nie padło ani jedno słowo.

Wytłumiłem czujniki. W doskonałej ciszy i mroku panującym wewnątrz naszej ziemskiej łupinki, śmiesznie małej w porównaniu z otaczającym nas ogromem, chłonęliśmy z mimowolnym podziwem widok, przerastający rozmachem i pełną ekspresji harmonią wszystko, co zdarzyło nam się dotychczas oglądać.

Przed nami, jak okiem sięgnąć, przestrzeń wypełniała się słonecznym światłem. Ale nie była to przestrzeń zamknięta planem, na jakim zbudowano kopulastą halę. Rozpościerała się do granic zamglonego horyzontu, tam, gdzie pochód z rzadka rozsianych po szafirowym firmamencie jasnobeżowych obłoków wpływał już w rozcieńczony mlekiem błękit. Blask padający na powierzchnię ziemi, bo patrzyliśmy na ziemię, planetę życia, był blaskiem dnia. Ale ziemia sama, a raczej to, co znajdowało się na niej, jaśniało również, jak jaśnieje wielkie miasto, kiedy cienie sięgają już połowy wysokości domów, na ulicach i w mieszkaniach zapalają się lampy, a w atmosferze pozostało jeszcze dość światła, aby rysunek był całkowity, aby jego kontury wypełniała plastyczna treść, której nie zamazują, lecz uwypuklają właśnie orientacyjne punkciki lamp.

Cały ten obraz rozwijał się powoli, wynurzał jak żywa, przestrzenna makieta z głębi gigantycznego szybu spadającego pionową ścianą metr przed dziobem pojazdu. Jeszcze byliśmy w hali, jeszcze w perspektywie z lewej i z prawej strony widniały zarysy grodzi i wklęsłych rynien, ale wszystko to topniało w oczach, ustępując otwartej przestrzeni krajobrazu. Wreszcie niewidoczna tarcza unosząca rzekomą powierzchnię ziemi zrównała się poziomem z krawędzią szybu i rozpierzchła z szybkością światła, wypełniając bez reszty krąg horyzontu. Z elementów budowli, w której wnętrze wtargnęliśmy, nie jako pierwsi zresztą, nie pozostało śladu.

Tarcza słoneczna, biała, z błękitnawym nalotem stała nisko na firmamencie, nie tak nisko jednak, żeby padające ze wzniesień cienie mogły zubożyć rzeźbę terenu. Przed nami zbocze obniżało się, spływając łagodnie w obszerną, zieloną dolinę. Miliardy, setki miliardów pojedynczych kryształków szmaragdów i topazów, zmieszanych z soczystym granatem, z wtopionymi nitkami matowego srebra i rudego brązu posłużyło tutaj jako tworzywo, z którego natura zbudowała swoje swobodne, pełne rozmachu, a równocześnie nacechowane prostotą kompozycje. Tak to wyglądało. Śmieszne, lecz dla nas była to mimo wszystko zieleń. Bo zbocze, sprowadzające w głąb niecki, cały jej obszar wraz z granicznymi wypiętrzeniami fantazyjnych wzgórz, aż po zamykające część widnokręgu szczyty, było jednym wielkim parkiem czy raczej pysznym trawnikiem, przypominającym kwitnące połoniny w górskich rezerwatach na Ziemi.

W centralnej części doliny wznosiło się miasto. Jego bryły, odwrócone stożki, nakryte spłaszczonymi kopułami, wysmukłe, graniaste wieże i wyższe od nich nieregularne walce, oplecione pajęczą sinusoidą, z zawieszonymi jakby w powietrzu estakadami, wyrastały bez żadnego przejścia wprost z kwitnącej wszystkimi barwami, niewiarygodnie bujnej łąki.

To miasto żyło. Na jego napowietrznych trasach poruszały się poświęcające pastelowe punkciki. Gdzieniegdzie łączyły się i zlewały w ciągłe, zamazane pasma, potem rozbiegały znowu, wpełzając na łukowate bocznice, strzelające ku szczytom budowli lub opadające falistymi spiralami na niższe kondygnacje. Żadna z nich nie docierała jednak do powierzchni gruntu. Tam nie było dróg, nie było nic, tylko ten kolorowy trawnik i gładkie, pozbawione otworów podnóża konstrukcji. Życie miasta toczyło się wyłącznie na wyższych piętrach, na tarasach i wielopoziomowych estakadach, tu i ówdzie zakończonych krzyżującymi się pętlami.

Nie umiem powiedzieć, jak długo trwaliśmy tak, milcząc, z hełmami przytkniętymi do okien. Z miejsca, gdzie stał Riva, dobiegło w pewnej chwili jakby ciche westchnienie. Oderwał się od szklanej płyty, obszedł kabinę i stanął tuż za moimi plecami.