— Chciałbym wiedzieć, czy wszystkie ich miasta wyglądają tak samo… Odwróciłem się.
— Nie sądzę — powiedziałem — aby wybrali najgorsze.
Odsunąłem go i zająłem miejsce w fotelu, przed pulpitem. Szukając po omacku, odnalazłem klawisze obiektywów. Uruchomiłem aparaturę rejestrującą. W zespołach pamięciowych neuromatu zaczęła się utrwalać panorama cywilizowanych obszarów Trzeciej.
Odczekałem minutę. Aż nadto, biorąc pod uwagę przyspieszenie, z jakim odbywała się rejestracja. Następnie, nie zatrzymując aparatury, przerzuciłem wizję przekazywaną przez obiektyw na ekran i powiększyłem obraz, jak tylko się dało, w granicach kontrastu.
Wzgórza obrzeżające dolinę, zaścieloną wielobarwną zielenią, zbocze przed nami, wszystko to zniknęło z pola widzenia. Pozostały konstrukcje miasta, jego środkowej części. Pastelowe punkciki, poświęcające na sinusoidach napowietrznych dróg, urosły do rozmiarów małych żuczków. Odnosiłem wrażenie, że ich osłony przepuszczają promienie światła. Chwilami wydawało mi się nawet, że dostrzegam wewnątrz pochylone figurki, ale odległość była zbyt duża, abym mógł się pokusić o precyzyjne określenie kształtów tak drobnych szczegółów.
Za to ślimacznice, spinające poszczególne budowle i kompleksy brył, zyskały nowy wymiar. Przedstawiały się teraz jako lekko wklęsłe w środkowej części tasiemki, wpadające w łuki i wiraże niemal pionowymi przechyłami.
Ściany poszczególnych brył widniały przed nami w całej okazałości. Ich linie wydały się z bliska jeszcze śmielsze i bardziej harmonijne. Niektóre, przypominające odwrócone ostrosłupy, ledwie muskały ziemię iglastymi szpicami, przy czym wydawało się, że w równowadze utrzymuje je jedynie sąsiedztwo pajęczych splotów najbliższej estakady. Inne, rozwidlające się lejkowato ku górze, wypuszczały spod płasko ściętych szczytów luźno na pozór zwisające przęsła ku okolicznym wieżom, przęsła te donikąd jednak nie docierały, załamując się nagle i cofając zwiniętymi spiralnie tasiemkami ku najbliższemu wybrzuszeniu drogi. Nigdzie natomiast, w żadnej ze ścian, nie było śladu okien, drzwi czy w ogóle jakichkolwiek otworów. Życie tego środowiska nie przedostawało się poza zamknięte wnętrza strzelistych brył. Żuczki, które w pierwszej chwili uznaliśmy za pojazdy, mogły być równie dobrze automatami.
Miasto, zagęszczające się w górze, dołem pozostawiało obszerne prześwity, nie naruszając piękna i spokoju kwiecistej łąki. Jakby nie wyrastało z niej, lecz unosiło się w powietrzu.
Przywykliśmy do spokoju, Riva i ja. Ale w tym widoku było coś więcej niż zwykły spokój. Była w nim niewzruszona wiara projektantów i budowniczych całego kompleksu w trwałość idei, z jaką przystąpili do pracy. Głęboka świadomość ceny, jaką trzeba zapłacić za pogodę życia swojej rasy.
— A jednak to Trzecia — odezwał się nagle Riva.
Myślałem o tym samym. Trzecia. Ojczyzna istot, które zawładnęły systemem planetarnym swojego słońca. Które pobudowały na martwych, otaczających ich globach i satelitach bazy czy może lepiej strażnice, podobne do tej, w której wnętrzu byliśmy teraz świadkami jedynego w swoim rodzaju spektaklu. Budowali je zapewne nie tylko po to, aby niszczyć statki i załogi przybywające z przestrzeni. Ale po to także. I teraz ten fakt musieliśmy uwzględnić przede wszystkim.
Ekrany pociemniały. Kontury budowli zacierały się w oczach. Wstałem i wróciłem do iluminatora.
Tarcza słoneczna pokazywała już tylko wąziutki skrawek nad ciemnobłękitną linią horyzontu. Dzień dobiegł kresu. Ale światła lamp w mieście zamiast zapłonąć żywiej, przygasły również. Z boku, nad zmatowiałym zboczem ujrzałem nagle tężejące w powietrzu grodzie.
— Koniec filmu — mruknął Riva.
Odruchowo zwróciłem głowę w jego stronę. Wydało mi się, że w jego głosie zabrzmiała nutka żalu.
Tak, to był koniec. Jeszcze kilkadziesiąt sekund i obraz przed nami zbiegł się do rozmiarów odpowiadających otworowi szybu, zafalował niepewnie i spłynął bezszelestnie w dół, pozostawiając otwartą, czarną czeluść.
Zapaliłem reflektory. Kontrast między tym, co zobaczyłem, a tym, co jeszcze minutę temu rozpościerało się słonecznym krajobrazem przed oknami „Phobosa”, był tak przejmujący, że na moment musiałem przymknąć oczy.
— Ciekaw jestem — wyrwało mi się — czy przygotowali to specjalnie dla nas…
Riva milczał dłuższą chwilę, zanim spytał:
— Tę projekcję? Żeby nas zniechęcić? Czy rozbroić?
Wzruszyłem ramionami.
— Żebyśmy zrozumieli.
Przekręcił się z fotelem, oparł ramieniem o pulpit i pochylił w moją stronę.
— Dlaczego nas nie chcą?
Skinąłem głową.
Minęło kilka minut, zanim nasz wzrok przywykł do nowego, a raczej pierwotnego otoczenia. Ustawiłem „Phobosa” bokiem do krawędzi szybu i odwróciłem wieżyczkę. Pod nami była tylko przepaść. Studnia o średnicy około trzystu metrów spadała pionowymi ścianami, białe smugi naszych reflektorów nie sięgały dna. Wypatrzyłem w bocznej grodzi wylot rynny, która od biedy mogła udawać drogę, i pchnąłem rączkę steru. Silniki zamruczały żywiej, ich głos podawały sobie boczne prowadnice toru, potęgując go jak potężne membrany.
Zaraz za zakrętem rynna zaczęła się obniżać. W pewnej chwili boczne ściany rozpierzchły się, wywinęły, tworząc pobłyskujące krawędziami korkociągi, i zapadły w głąb. Nagle zorientowałem się, że pod nami nie ma już nic, że droga, jeśli to, czym jechaliśmy, istotnie zasługiwało na tę nazwę, jest cienką listwą, wijącą się w próżni.
Spadek był coraz gwałtowniejszy, stromizna przechodziła miejscami w niemal pionowe urwisko. Pojaśniało. Ujrzałem dno. Płaska, pusta, jak się zdawało, kolista przestrzeń, wyłożona płytami twardego, gładkiego materiału. Jeszcze kilkanaście sekund zjazdu, od którego już zaczynało się nam kręcić w głowie, i spłynęliśmy łagodnym upłazem obiegającym pierścieniowato ściany studni. Przejechaliśmy kilka metrów, odbijając ku osi szybu i zastopowaliśmy.
Nad nami wznosiła się gładka, przepaścista cembrowina bez śladu jakichkolwiek konstrukcji, korytarzy czy chociażby najmniejszych nierówności. Jedynym elementem, zakłócającym harmonię tego ogromnego, pustego walca, był spiralny zjazd, wynurzający się ze ściany mniej więcej w połowie wysokości studni. Wszystko to sprawiało wrażenie jakiegoś sztucznego pola grawitacyjnego, tunelu prób, w ogóle poligonu doświadczalnego dla urządzeń, których nie można sprawdzić na powierzchni globu.
Skierowałem światła reflektorów na płyty wykładziny, jakich użyto do wykończenia powierzchni płaskiego dna. Zwarta skała, nie dająca żadnych refleksów, pochłaniająca światło jak czarny aksamit. Łatwo sobie wyobrazić rozmiar fundamentów, spoczywających pod całym tym kolosem. Ale nie było drogi sprowadzającej w głębsze kondygnacje.
Podniosłem reflektory i zacząłem badać powierzchnię ścian. Powoli, metr po metrze prześlizgiwałem się przez kolejne odcinki szerokiego łuku, plamy światła wznosiły się i opadały, za każdym razem trafiając w szklistą, litą caliznę. Przejechałem tak już jedno półkole i powoli zacząłem godzić się z myślą, że będziemy musieli wrócić jak niepyszni tą samą drogą, która nas tutaj sprowadziła. Wtem dostrzegłem jakiś ruch tuż nad podłogą. Naprowadziłem światło na ten punkt i zatrzymałem wieżyczkę.
W ścianie zaczął się rysować prostokątny otwór o podstawie mniej więcej pięciu metrów i wysokości jednego piętra. Na płytach posadzki zalśniła szeroka, jasna smuga. Otwór był coraz większy, a zamykająca go klapa unosiła się pionowo w górę, pozostawiając nad płaszczyzną dna rosnący stale prześwit. Był już dość duży, aby ukazać nam perspektywę przestronnego, jasnego korytarza.