Выбрать главу

Odwróciłem wieżyczkę. Klapa zatrzymała się natychmiast, zafalowała niepewnie, po czym bardzo powoli, jakby niechętnie, zaczęła bezszelestnie opadać.

— Fotokomórka — stwierdził Riva.

— Uhm — zgodziłem się. — Najzwyczajniejsza pod słońcem.

Nie było to przykre, odnaleźć tutaj, w czeluściach tego na wskroś obcego obiektu, mechanizm znany każdemu ziemskiemu dziecku.

Światło wróciło na obrys przejścia, z którego pozostała już tylko wąska szpara. Klapa posłusznie powędrowała z powrotem do góry.

Odczekaliśmy, aż mechanizm zamykający wlot tunelu odsłoni przejście do końca, po czym ruszyliśmy powoli do przodu. Tuż przed otworem zatrzymałem się ponownie.

W głąb biegła prosta jak struna perspektywa wygodnego korytarza. Jego ściany wydzielały jasne, pastelowe światło. Pod samym stropem wisiały pęki cienkich przewodów, które miejscami wpadały w duże płaskie puszki, wbudowane w mury, a kiedy indziej rozwidlały się, oplatając pierścieniami niewidoczne walce. Powtarzało się to w regularnych odstępach aż do miejsca, odległego o kilkaset metrów, gdzie tunel opadał i rozdwajał się, obiegając zamykający go spiczastym kolanem klinowaty narożnik.

Sprawdziłem reakcję celowników na program, którego nie zmienialiśmy od ostatniego starcia i przeprowadziłem pojazd przez nie istniejący próg. Klapa, zamykająca przejście do szybu zapadła za nami, tworząc na powrót pozornie jedną całość z przylegającymi do niej ścianami.

W kabinie zapanowała nagle cisza.

— Tu naszych nie było — mruknął Riva.

Przez ostatnie godziny przywykliśmy do ostrzegawczego sygnału geigera. Kiedy umilkł, odczuliśmy to jako nowy sygnał, tym razem przywołujący pamięć tego wszystkiego, co zobaczyliśmy i co przeżyliśmy od momentu przekroczenia granicy układu Alfy.

Ruszyliśmy środkiem korytarza, uważając, by nie zaczepić wystającymi konstrukcjami wieżyczki o owe puszki ze wzmacniaczami czy przekaźnikami, do których wbiegały cienkie jak struny, błyszczące kable.

— Nie byłoby źle przyjrzeć się temu bliżej — powiedział nagle Riva. Rozejrzałem się.

— Tam, w szybie — wyjaśnił, robiąc ruch głową.

Zrozumiałem, że myśli o nadajnikach czy też aparaturze odtwarzającej, która umożliwia przekazywanie przestrzennych obrazów, takich jak krajobraz kwiecistej doliny, z milczącym miastem pośrodku.

— Miejscowa holowizja. Rzeczywiście jakby trochę lepsza od naszej.

— Coś w tym rodzaju — zgodził się. — W każdym razie warto by to podpatrzeć.

Z pewnością warto by podpatrzeć, nie tylko zresztą ich projektory. Ale nie byliśmy wyprawą kontaktową. Powiedziałem mu to.

— Wiem — rzucił krótko i zamilkł.

Przed nami rosła ostra, klinowata przegroda. Korytarz rozdwajał się tutaj i biegł dalej w głąb dwiema niemal równoległymi odnogami. Wybrałem lewą. Okazało się to zresztą obojętne, ponieważ po kilkunastometrowym zjeździe odsłoniła się przed nami obszerna, prostokątna komora, ustępująca rozmiarami obwodowi szybu, ale dość duża, aby pomieścić na przykład pole startowe średniej bazy satelitarnej. Nieco dalej wpadała do niej także druga odnoga korytarza.

Ta hala nie była pusta. W każdym razie nie tak pusta jak dno gigantycznej studni, gdzie odkryliśmy przypadkiem wjazd do tunelu. Konstrukcje i urządzenia sprawiały wprawdzie wrażenie mebelków dla lalek w porównaniu z przestrzenią wnętrza, ale przecież były to konstrukcje, była także aparatura sterująca w postaci ciągnących się wzdłuż bocznych ścian gładkich, trapezoidalnych pulpitów. Pobłyskiwały w nich wielobarwne światełka, przywodzące na myśl lampki czujników.

Kiedy jednak podjechaliśmy bliżej, okazało się, że nie ma tam ani śladu lampek. Powierzchnia pulpitów była gładka jak szkło. Żadnych ramek, szkiełek, soczewek, żadnych przycisków czy innych manipulatorów. Wielobarwne strużki światła pochodziły jakby z kryształków wtopionych w powierzchnię płyty i załamujących promienie pod różnymi kątami. Mniej więcej metr powyżej górnej płaszczyzny pulpitów biegł przez całą długość ściany świecący, błękitnawy pas. Sam nie wiem, dlaczego przyszedł mi na myśl ekran.

— Co to jest? — usłyszałem nagle głos Rivy. Zabrzmiało w nim jakby niedowierzanie, a także, jak mi się wydawało, niepokój. Odwróciłem głowę w jego stronę. Siedział, nisko pochylony, wpatrując się w przeciwległy róg hali. Poszedłem za jego spojrzeniem i odruchowo zacisnąłem dłoń na sterze. Chwilę później stopowaliśmy już nad dobrze znanym nam kształtem.

— To już drugi — mruknąłem. Trzeci — poprawiłem się w myśli. Przypomniałem sobie kukły wiszące w śluzie „Heliosa”.

Także tylko skafander. Nie człowiek. Ale i ten skafander należał do człowieka. Przynajmniej do niedawna.

Przyglądaliśmy się w milczeniu przewodom podręcznego analizatora, wyszarpanym z bufiastego rękawa jakby w gorączkowym pośpiechu. Pas był równo przecięty wiązką promieni, oddarta wierzchnia warstwa ukazywała potargane obwody. Hełmu nie było, ale pozostała po nim kryza nosiła ślady mechanicznych urazów, jakby ktoś walił w nią dłuższy czas starym kowalskim młotem.

— Pomyliłeś się — powiedziałem.

Riva spojrzał na mnie badawczo.

Wzruszyłem ramionami.

— Pomyliłeś się — powtórzyłem. — Nasi byli nie tylko tam, na górze…

Przyglądał mi się chwilę, jakby czekając, co jeszcze powiem, wreszcie odwrócił się powoli i utkwił wzrok w czujnikach swojej centralki.

Od kilku sekund odnosiłem wrażenie, że w hali robi się jaśniej. Rozejrzałem się po ścianach i nabrałem pewności. Mój wzrok padł na lśniące pasy, które przed chwilą porównałem w myślach z ekranami. Tak, to nie mogło być złudzenie. Nie lśniły już, lecz świeciły ostrym, oślepiającym blaskiem. Odwróciłem głowę i zamarłem w bezruchu.

Ściany hali rozstępowały się, znowu mieliśmy przed sobą otwartą przestrzeń, nakrytą niebem, po którym wędrowały chmury. Pośrodku równiny znowu wyrastało miasto.

— Powtórka — rzucił Riva.

Ale to nie była powtórka. A jeśli nawet, to powtórka jakiejś dawno zapomnianej lekcji historii. Historii Ziemi.

Odwróciłem wieżyczkę i powiększyłem obraz. W ekranach ukazał się wycinek centralnej części miasta.

Koszmar. Tylko to słowo mogło oddać przerażającą treść widowiska, jakim nas tym razem uraczono.

Powiększenie było bez porównania większe aniżeli wtedy, kiedy obserwowaliśmy strzeliste konstrukcje, zawieszone nad wielobarwną połoniną. W wizerunku domów, ulic, pojazdów i postaci ostro rysowały się kontury najmniejszych szczegółów.

Było to jedno wielkie, wielowarstwowe mrowisko mechaniczne i ludzkie. Zbite, skotłowane strumienie osób i pojazdów przewalały się przez węższe i szersze ulice i z nieopisanym jazgotem i nie maskowaną wzajemną wrogością. Szerokie, szklane drzwi domów, sklepów i urzędów nie zamykały się w ogóle, kotłowały się w nich przeciwbieżne tłumy ludzi pochłoniętych, jak można było sądzić, jedynym pragnieniem: wyprzedzenia innych. Tuż nad chodnikami mrugały ostrymi, oślepiającymi światłami wielopiętrowe reklamy. Nad tym wszystkim unosiła się odrażająca, brudnosina mgiełka zmieszana z wszechobecnym kurzem.

Ulicami przeciskały się archaiczne poduszkowce, ryczały spalinowymi silnikami piętrowe autobusy, niemal zawadzając o przęsła ciasno stłoczonych żelbetowych zawijasów, którymi pomykały wagoniki jednotorowych kolejek. Małe i ciche samochody elektryczne, wypełniające szczelnie każdy skrawek wolnej przestrzeni na jezdniach i chodnikach, przesuwały się w ślimaczym tempie, chwilami zastygając na kilka, a nawet kilkanaście minut w niekończących się wielowarstwowych szeregach.