Выбрать главу

To miasto — tak bardzo różne od barwnej kompozycji harmonijnych brył, jaką zademonstrowano nam tam, na górze — było naszym ziemskim miastem. Każde dziecko potrafiłoby bez trudu określić epokę, z jakiej pochodziło. I nie była to wcale tak bardzo odległa epoka. Jeśli chodzi o czas. Bo pod wszystkimi innymi względami dzieliła nas od niej przepaść większa niż swego czasu neandertalczyka od budowniczych egipskich piramid. Dwudziesty pierwszy wiek. Pierwsza połowa. Szczytowa faza kryzysu cywilizacyjnego.

Od stu lat mamy to za sobą. Za sobą?

Coś we mnie nagle drgnęło. Przypomniałem sobie ostatnią rozmowę z Itią. Kiedy to było? Przedwczoraj? Trzy dni temu?

Sześć lat. Mniejsza z tym. Czas nie ma w tym wypadku znaczenia. Jak to ona powiedziała? „I ty myślisz, że jesteś maszyną?”

Wzruszyłem ramionami. Nonsens. Nigdy nie uważałem się za maszynę. Tak tylko mówiłem, żeby przestała myśleć o mnie i o Usterze. Ale o to, czy człowiek najgorsze kłopoty z sobą samym ma już na zawsze z głowy, pytałem naprawdę. Była w końcu historykiem. I jedyne, co potrafiła mi odpowiedzieć, to że nie jestem cyborgiem. Czyżby krótka refleksja, nie refleksja nawet, przelotna myśl, jaką wtedy wypowiedziałem, trafiła w coś, co tkwiło w niej głęboko, może nawet głębiej, niż sama zdawała sobie z tego sprawę?

Zostawmy to. Tak czy owak miałem teraz przed oczyma obraz ubiegłowiecznego kryzysu w całej jego okazałości. I mogłem być pewny, że nie zakomponowano go tutaj, w podziemnej bazie na obcym globie, żeby nam zrobić przyjemność. Ale też nie przypadkiem.

— Skąd oni to wzięli? — spytałem półgłosem, nie patrząc w stronę, gdzie siedział Riva.

Milczał dłuższą chwilę. Wreszcie odchrząknął i wykrztusił:

— Myślisz, że to nasi?

Nie myślałem, że to nasi. Kompletna bzdura. Ostatnią rzeczą, jaką mogłaby zrobić wyprawa kontaktowa w środowisku obcej cywilizacji, byłoby demonstrowanie holowizyjnych filmów, obrazujących najczarniejsze karty naszej historii.

— Nonsens — burknąłem.

Skinął powoli głową.

— Nonsens — powtórzył. Po chwili dodał, jakby z przekąsem: — Może im opowiedzieli?…

W tym momencie zaświtała mi niedobra myśl.

— Zapis?

Riva wstał. Chwilę tkwił bez ruchu, zbliżając hełm do iluminatora, wreszcie odwrócił się powoli, podszedł bliżej i położył rękę na oparciu mojego fotela.

— Projekcja pól mózgowych? — odpowiedział pytaniem. — Ale kto z naszych, u licha, mógł myśleć o czymś takim? Albo tak się zachować…

Wyprostował się na całą wysokość i utkwił we mnie badawcze spojrzenie.

— Zaraz, zaraz — powiedział z namysłem. — Ty sądzisz…

— Strefy zerowe — rzuciłem sucho.

Milczeliśmy chwilę. Wreszcie Riva cofnął się i wrócił na swoje miejsce. Nie usiadł jednak, tylko ponownie przywarł szybą swojego hełmu do iluminatora.

— W takim razie… — zaczął po chwili półgłosem.

— W takim razie — przerwałem — musimy się śpieszyć.

Tym razem nie czekałem, aż aparatura projekcyjna zainstalowana przez obcych zakończy transmisję czy raczej retransmisję wprowadzonego do niej programu. Ustawiłem wieżyczkę i uruchomiłem wysięgnik. Po chwili porzucony skafander spoczywał już w komorze transportowej naszego pojazdu. Następnie ruszyłem powoli, trzymając się bocznej ściany i starając się nie patrzeć w stronę, gdzie padające z błękitnawych pasów promienie wiązały się w odrażające i wrogie w swojej wymowie widowisko.

W ten sposób dotarliśmy w końcu do załamania ściany. „Phobos” zakręcił i przyhamował. Przejechaliśmy jeszcze kilka metrów, aż nagle przy lewej burcie coś stuknęło głucho, rozległ się przeraźliwy zgrzyt jakby dartej blachy stalowej, w szybę iluminatora uderzył błękitny płomień, w okienkach celowników zabłysły światełka, płomień zawirował, strzelił ku szczytowi wieżyczki i zgasł równie szybko, jak się pojawił. Zastopowałem.

Z lewej strony, tuż za szybą, zwisał nad korpusem pojazdu jakiś metalowy strzęp. Po chwili rozpoznałem kształt puszki, podobnej do tych, które widzieliśmy w korytarzu. Pozostała z niej tylko górna pokrywa, spiralnie skręcona. Z tylnej ścianki sterczały rozczapierzone i poczerniałe szczątki przewodów. Posuwając się na dobrą sprawę po omacku, wyrżnęliśmy w końcu w jedno z tutejszych urządzeń, powodując spięcie. Mogło się to gorzej skończyć.

Teraz trzeba było jednak przerwać jazdę i poczekać, aż kable i resztki energetycznego gniazda ostygną po chwilowym pożarze. A więc kilka minut zwłoki. Zwłoki, którą mogliśmy wykorzystać tylko w jeden sposób. Mianowicie wypijając do końca gorzki napój, jaki zgotowano na nasze przyjęcie. Odwróciłem wieżyczkę ku środkowi hali i rozparłem się wygodnie w fotelu.

Obraz miasta nie uległ zmianie. Jedynie ruch jakby wzmógł się jeszcze, o ile to w ogóle możliwe.

W dolnej krawędzi ekranu widniał fragment ciasnej, bocznej uliczki bez chodników. Fasadę najniższego piętra narożnej budowli stanowiła szeroka na kilkanaście metrów falista płyta szkła. Nad nią wisiał krzykliwy neon. Dalej były nie kończące się, wybiegające u góry poza pole widzenia, rzędy kwadratowych okien.

Przed panoramiczną szybą na parterze płynął nieustannie potok ludzi. Nad ich głowami, w głębi widocznej za oknem sali stały stoliki, nakryte białymi narzutami. Na niskich, przezroczystych fotelach siedziały dziewczęta w spódniczkach kończących się powyżej ud i kolorowych kamizelkach, młodzi chłopcy w obcisłych, błyszczących bluzach, mężczyźni z wypiekami na twarzy, gestykulujący gwałtownie lub przeciwnie, otępiali, zapatrzeni w pustkę, jaka otwierała się przed ich niewidzącymi oczami. Kobiet liczących sobie ponad trzydziestkę nie zauważyłem.

Najbliżej nas, w rogu sali, niskie, niewygodne krzesło zajmował starszy facet. Głęboko pochylony, położył łokcie na stole i oparł o nie czoło. Zdawało się, że spał. Siedząca naprzeciw dziewczyna mimo to coś do niego mówiła. Mężczyzna nie reagował, od czasu do czasu unosił tylko odrobinę głowę, potrząsał nią, jakby odganiał muchę i ponownie zasypiał. Przed nim widniała butelka z przezroczystym płynem i jakieś brudne naczynia. W pewnej chwili dziewczyna przechyliła się nad stołem i położyła mu ręce na łokciach. Potrząsnęła nim, mocno, a nawet brutalnie. Mężczyzna uniósł głowę. Jego oczy pozostały jednak przymknięte. Kosmyki rzadkich włosów przylepiły mu się do czoła. Poruszył kilkakrotnie ustami i usiłował wstać, ale kolana mu się rozjechały, popływał na nich chwilę, jakby jechał na rowerze i z powrotem padł na krzesło. Dziewczyna zaśmiała się, odwróciła i skinęła ręką. Natychmiast przy ich stoliku pojawił się inny mężczyzna, w lśniącej, niebieskiej bluzie.

W tej samej chwili na chodniku, przed szklaną ścianą powstał zamęt. Z drzwi, w których obracało się coś przypominającego łopatki wirników w starych turbogeneratorach, wypadł inny starszy mężczyzna w podwiniętej koszuli, przeleciał, potykając się, kilka metrów i runął jak długi, uderzając twarzą o kamienne płyty. Tłum zafalował. Mężczyzna podniósł się na łokciach, podkurczył nogi, chciał wstać, ale ramiona ugięły się pod nim i upadł znowu. Raz jeszcze jego palce drgnęły konwulsyjnie, po czym znieruchomiał.

Wokół sylwetki leżącego zrobiło się pusto. Ale tylko na chwilę.

Nie minęła minuta, a szeregi ludzi, omijających dotąd to miejsce, zbliżyły się i zacieśniły. Jedynym świadectwem przeszkody, rozciągniętej na chodniku, pozostał odrobinę większy prześwit w falującym morzu głów. Nie zauważyłem, aby ktokolwiek zatrzymał się, chociażby na ułamek sekundy. Twarze przechodzących odwracały się od leżącego, nie było w nich nic poza zniecierpliwieniem, spowodowanym koniecznością omijania czegoś, co zawalało drogę.