Выбрать главу

Miałem tego dość. Nie zważając na reakcję, jaką mogę wywołać, przesunąłem wieżyczkę, zablokowałem automaty i puściłem po ścianach serię laserową, starając się trafiać w błękitnawe pasy. Miasto trwało jeszcze ułamek sekundy, nagle rozległ się trzask jakby wyładowania atmosferycznego, obraz rozbłysł momentalnie, po czym wszystko znikło.

Zapaliłem reflektory. Kiedy nasze oczy oswoiły się z ciemnością, powoli ruszyłem do przodu.

Wylot korytarza znajdował się nie dalej niż pięć metrów od miejsca, gdzie musieliśmy stanąć po zderzeniu. Tak samo jak na dnie szybu odsłoniła go fotokomórka, kiedy trafiły w nią promienie naszych świateł czołowych. Nie oglądając się już za siebie, wjechałem w mroczną perspektywę tunelu.

W pewnej chwili odezwał się geiger. Indykator zapłonął znowu jaskrawą czerwienią. Sprawdzało się to, co powiedziałem Rivie. Nasi byli tutaj przed nami.

Pięćdziesiąt metrów dalej dno korytarza załamało się nagle. Przed nami widniała rozświetlona nikłą poświatą pochylnia, uciekająca stromo ku górze. Silniki zamruczały odrobinę głośniej, kabina zakołysała się miękko i zaczęła się wspinaczka.

Licznik przebytej drogi, biorąc od momentu przejechania wyrwy w powierzchniowej ścianie bazy, wskazywał liczbę dziewięćdziesiąt cztery. Osiem godzin jazdy. Dość, jak na pierwszą dobę po lądowaniu. Miałem teraz tylko jedno życzenie: jak najprędzej znaleźć się na powierzchni. Ale czekała nas jeszcze jedna niespodzianka. Ściśle mówiąc, dwie.

Chodnik wznosił się dalej, prostą stromizną, pozbawioną jakichkolwiek zakamarków. Robiło się coraz jaśniej, ale w perspektywie nie było jeszcze nic, co wskazywałoby na bliskość wylotu czy wjazdu do obszerniejszego pomieszczenia. Nie wiedziałem nawet, czy pochylnia wyprowadza na powierzchnię, czy też będziemy musieli zawrócić.

Niemniej z każdym przebytym metrem znajdowaliśmy się wyżej. To było już coś.

Odwróciłem się na moment, aby rzucić okiem na czujniki, umieszczone z tyłu kabiny, i właśnie wtedy „Phobos” gwałtownie zastopował. Poleciałem do przodu, z rozpędu uderzając barkiem o poręcz fotela. Chciałem coś powiedzieć, ale Riva mnie uprzedził:

— Tego też weźmiesz do pojemnika? — spytał zachrypłym, nienaturalnie spokojnym głosem.

Z trudem wróciłem na swoje miejsce i wciąż jeszcze buntując się w duchu przeciw takiemu stylowi jazdy, spojrzałem niechętnie na ekran. Natychmiast zapomniałem o stłuczonym barku, o czekającej nas drodze, o tym, co widzieliśmy przed chwilą i tym, co jeszcze możemy zobaczyć. Zerwałem się z fotela i przecisnąłem do iluminatora. Riva stanął tuż za mną, przyciskając brodę do mojego ramienia.

Rozciągnięty w poprzek korytarza, leżał człowiek. Z głową przekrzywioną do tyłu, z rozrzuconymi, podkurczonymi nogami i jakby spłaszczonymi ramionami, przypominał stare, porzucone ubranie. Tak może wyglądać tylko trup.

Poszukałem wzrokiem jego twarzy. Nie znałem go. Chyba nie. Niebawem będę wiedział na pewno. Ale jeszcze przez chwilę przyjrzę mu się stąd, z kabiny.

Mężczyzna miał na sobie cieniutki, pianowy kombinezon, jaki wkłada się pod skafander. Nie było na nim śladów krwi, brudu, żadnych przestrzelin czy choćby zwykłego zadrapania. Nic. Tak właśnie zabija promieniowanie.

— Komplet — powiedziałem cicho. — Najpierw skafander, a teraz jego właściciel. Znasz go?

Odwrócił się bez słowa i podszedł do automatów, zainstalowanych w przejściu do grodzi ładunkowych. Sprawdził swój skafander i zniknął w otwartym szybie studzienki. Wróciłem do pulpitu, by skontrolować dane, dotyczące promieniowania. Skażenie utrzymywało się w nie zmienionym natężeniu. Ale Riva może wyjść bezkarnie. Nasze skafandry były trochę inaczej zbudowane i wyposażone niż ubiory poprzednich ekip.

Usłyszałem głuchy stuk włazu. Po chwili w polu widzenia ukazała się lekko przygarbiona sylwetka mojego współtowarzysza. Szedł równym, odmierzonym krokiem w stronę zabitego. Zatrzymał się nad nim, pochylił, po czym uniósł jego lewe ramię i przerzucił sobie ciało przez plecy. Już wracał, tym samym spokojnym krokiem, jakby nie czując ciężaru.

Znowu dobiegł mnie stuk zamykanego włazu. Zaraz potem usłyszałem syk oczyszczacza. Niebawem jednak w kabinie ponownie zapanowała cisza.

Po upływie dalszych kilku minut w otworze studzienki ukazała się kopułka kasku. Riva wygramolił się z trudem i nie zatrudniając już automatów wrócił na fotel.

Chwilę milczeliśmy, obaj.

— Collins — rzucił wreszcie, jakby wydając rozkaz.

Zamajaczył mi w pamięci obraz cichego, zawsze zatroskanego egzobiologa. Od czasu do czasu pojawiał się w laboratoriach naszej centrali. Kiedyś chyba zamieniłem z nim dwa czy trzy zdania. To wszystko.

— Znałem go trochę — dodał Riva. — Byłem kiedyś świadkiem jego kłótni z Hissem. Ale nie pamiętam, o co im wtedy poszło. Zresztą mniejsza z tym — zakończył ponuro.

Tak, to nie miało znaczenia.

— Był na „Proximie” — powiedziałem. — Wiemy przynajmniej, że wylądowali cało.

— Dużo im z tego przyszło… — odpowiedział mruknięciem.

Ruszyłem. Mimo woli uważniej śledziłem teraz perspektywę stromego korytarza, przeczesując reflektorami także boczne ściany i wklęsły strop. Nie dalej niż piętnaście metrów za miejscem, gdzie znaleźliśmy ciało Collinsa, na gładkiej powierzchni zarysowały się postrzępione, czarne plamy. Biegły od nich długie, smukłe rozbryzgi, przechodzące na posadzkę. Geiger zabrzęczał odrobinę żywiej.

— Bili się — stwierdziłem.

Takie płaty sadzy dość często zdarzało nam się oglądać na poligonach. Tam, gdzie przedtem pracowały miotacze. Tylko że nie umiałem sobie wyobrazić struktury budulca, który byłby w stanie wytrzymać napór laserowego ognia. Nie mówiąc już o antymaterii. Tymczasem ściany tunelu nawet w najbardziej okopconych miejscach pozostały równe i całe.

Przyspieszyłem. Nie żeby pancerze naszego pojazdu dawały jakąkolwiek szansę cząsteczkom twardego promieniowania, choćby jego natężenie miało wzrosnąć jeszcze kilkakrotnie. Ale miałem już dosyć tych podziemi, gdzie spotykały nas same niezrozumiałe i mało sympatyczne niespodzianki. Dość miałem tej jazdy w ciemnościach, seansów holowizyjnych, śladów walki, trupów i wszystkiego. Poza tym byłem całkiem zwyczajnie głodny.

Tuż przy uchu zabrzmiał mi nagle ostrzegawczy świergot głośnika.

— Dobra, dobra — warknąłem z niechęcią.

Mimo to minęło jeszcze kilkanaście minut, zanim w przestrzeń korytarza wdarł się nikły promień światła całkowicie odmiennej barwy niż utrzymująca się w podziemiach pastelowa poświata. Przebyliśmy jeszcze sto metrów i raptem rozwarła się przed nami otwarta przestrzeń. I tym razem była to wyrwa, wypalona w kopulastej hali, tylko wielokrotnie mniejsza od pierwszej. Przeskoczyliśmy ją jednym zrywem silników i wytoczyliśmy się na powierzchnię.

Nad nami rozpościerał się czarnogranatowy nieboskłon, niemal złoty od gwiazd. Dzień dobiegł końca. Mieliśmy przed sobą trzy doby mroku. Tyle trwa noc na tym globie, mniejszym od pierwszego satelity Trzeciej, macierzystej planety obcych, ale za to znacznie szybciej wirującym wokół własnej osi. Na pierwszym czekaliśmy na wschód słońca okrągłe trzy tygodnie.

Zastopowałem, uruchomiłem wieżyczkę i omiotłem okolicę światłem reflektorów.

Otaczający nas teren był bliźniaczo podobny do tego, który przemierzaliśmy po opuszczeniu „Urana”, a przed napotkaniem drogi, przypominającej pas startowy. Plamy światła ześlizgiwały się, w miarę jak manewrowałem wieżyczką, z łagodnych zboczy w gładkie, piaszczyste siodła, wracały na wypukłe wierzchołki i znowu wpadały w przełęcze, trafiając wszędzie na ten sam obraz, jak daleko wzrok sięgał. Hala, z której wyjechaliśmy przed chwilą, była małą półkulą, wciśniętą między wydmy i trochę nawet przypominającą je kształtem i rozmiarami. Wokół niej nie było żadnych konstrukcji ani drogi. Podziemny korytarz liczył jednak kilkanaście kilometrów. Sztuczna kotlina z wielką budowlą i jej zagospodarowanym otoczeniem została daleko na wschodzie.