Tylko w wypukłej ścianie tej peryferyjnej bazy czerniła się, widoczna nawet w ciemności, znajoma, wypalona wyrwa.
Spojrzałem na tarczę radaru, porównałem ją ze wskazaniami czujników i ruszyłem przed siebie. Milcząc, przejechaliśmy jeszcze kilkaset metrów, po czym wypatrzywszy nieco głębsze siodełko między dwoma wzniesieniami osadziłem w nim „Phobosa” i wyłączyłem silniki.
W kabinie zapanowała idealna cisza.
— Daj Snagga — powiedziałem.
Zgłosił się natychmiast. Mówił krótko, normalnym głosem, ale wyczułem w nim ulgę. Przekazaliśmy mu komplet danych, zapisanych przez nasze pokładowe automaty, zdaliśmy relację z faktów i przeszliśmy na namiar.
— To by było to — mruknąłem. — Na dziś wszystko. Kolacja i spać. Riva odwrócił się z fotelem i zmierzył mnie spojrzeniem.
— Nie zapomniałeś o czymś?
Nie zapomniałem. I chyba naprawdę lepiej będzie zrobić to teraz.
Riva wstał i nie śpiesząc się ruszył w stronę studzienki, prowadzącej do włazu. Poszedłem za nim. Zaczął już schodzić, kiedy nagle zatrzymał się, jakby coś sobie przypomniał, i zadzierając głowę wycelował we mnie szybkę swojego kasku.
— Miałeś rację.
Nie zrozumiałem. Stałem tuż nad krawędzią klapy, czekając, aż powie, o co mu chodzi.
— Z tym seansem. To było naprawdę przeznaczone dla nas…
Oczywiście, że miałem rację. Ale teraz nie odezwałem się słowem. Nie spytałem nawet, którą projekcję ma na myśli, pierwszą czy drugą. Najprawdopodobniej szło mu o obie.
Pół godziny później było po wszystkim. Automat wykopał krótki, podłużny rów. Złożyliśmy w nim ciało Collinsa i usypaliśmy na nim niski kopiec, taki sam, jakie spotyka się na starych cmentarzach. Postaliśmy chwilę, po czym obróciliśmy się na pięcie i wróciliśmy do kabiny.
Zająłem się kolacją. Riva marudził, manipulując przy kontaktach programowych aparatury.
— Gotowe — powiedział wreszcie. Wcisnął klawisz i na ekranie ukazała się lista załogi wszystkich trzech wypraw, jakie przybyły tu przed nami. Była podzielona na dwa pasy. W lewym, jedno pod drugim, widniały nazwiska. Czwarte czy piąte brzmiało: Collins. Było przekreślone czerwoną nitką. W prawym pasie, zupełnie dotąd czystym, pojawiło się to samo nazwisko, na pierwszym miejscu. Nad nim widniał tylko nagłówek: „Odnalezieni”.
Rozdział 8
Strefa zerowa
Leżałem, wyciągnięty wygodnie w miękkim, pianowym czółnie fotela, bez kasku, w rozpiętym skafandrze. Mimo woli wracałem myślą do wydarzeń minionej doby. Nie, żebym coś specjalnie rozpamiętywał, kojarzył w bardziej logiczne ciągi czy próbował analizować. Liznęliśmy zaledwie naskórek ich cywilizacji i to głównie dzięki temu, że sami pokazali nam skrawek swojej ziemi.
Pokazali nam jednak nie tylko swoją ziemię…
Zdałem sobie sprawę, że od początku, od pierwszej chwili, kiedy otworzyła się przed naszymi oczami panorama ubiegłowiecznego miasta, miasta, w jakim wychowali się zapewne moi pradziadkowie, pozostawałem przede wszystkim pod wrażeniem bijącej z tego obrazu niesprawiedliwości. Z przeraźliwą ostrością został nam unaoczniony kontrast między ich światem a naszym. Ale jakim światem? Czy obraz miasta, zachwycającego harmonią kompozycji, pełnego ciszy i pogody, miasta wyrastającego nad bujną łąką i mimo to nie naruszającego jej murawy, wyjęli ze swoich ubiegłowiecznych albumów?
Z pewnością nie. Co więcej, mogli mieć i teraz nieco mniej udane miasta. To jedno o niczym w gruncie rzeczy nie świadczyło.
Mimo wszystko jednak trudno było nie myśleć o tym drugim obrazie, drugim mieście. Społeczeństwo, zdolne uwikłać się w tego rodzaju wzajemne stosunki między jednostkami i nie umiejące sobie z tym poradzić, chociażby chodziło o najbardziej sprzeczny z regułą wyjątek, wystawiało sobie świadectwo nie do pozazdroszczenia. A chodziło nie tylko o jednostki. Ale przecież nie było już tego społeczeństwa. W tym właśnie rzecz.
Tylko jeśli miałem rację, wiążąc ten drugi obraz z projekcją pól mózgowych ludzi pozostających pod wpływem stref zerowych, to oni mogli o tym nie wiedzieć…
Zaraz, czy naprawdę mogli? Gdyby tylko udało nam się sprawdzić, jak na nich samych działają te czarne piguły. Jeśli reagują na nie tak jak my, to znaczy, że posyłali je świadomie, żeby nas zniszczyć, a przynajmniej obezwładnić. Nie ma skuteczniejszego sposobu walki niż unicestwienie łączności. Jeśli jednak było inaczej? Jałowe roztrząsania. Tak czy owak czarne piguły nie miały nic wspólnego z przyjacielskim pozdrowieniem.
Inna rzecz, że ich system łączności mógł być oparty na całkiem odmiennych zasadach niż ziemski. Dowodziłby tego także fakt, że nasze odbiorniki nie były w stanie przekazać komputerom żadnych wskazówek, z których te mogłyby coś wy wnioskować.
Pewne było tylko to, że sporo pozostało nam tu do zrobienia.
Zlustrowałem jeszcze pobieżnie okienka automatów celowniczych i zamknąłem oczy.
Zbudził mnie głos Snagga. Oświadczył, że spaliśmy sześć godzin i życzył nam smacznego. Zameldował, że „Helios” daje namiar bez żadnych przerw i zniekształceń. Baza potwierdziła odbiór kolejnych kodów. Byli, zdaje się, trochę zdziwieni, że jeszcze żyjemy. Ale nie tracili nadziei. Tym razem powstrzymali się jednak od udzielania dobrych rad.
Temperatura na zewnątrz „Phobosa” osiągnęła minus trzydzieści Celsjusza. Można wytrzymać. Zwykły styczniowy mrozik w którymkolwiek z ziemskich rezerwatów. Nie to, co na Lunie, w czasie dwutygodniowej nocy.
Śniadanie zjedliśmy w milczeniu. Zaraz potem Riva wyszedł z kabiny, żeby przeprowadzić pomiary. Ja zająłem się radarem. Obliczyłem drogę, jaką przebyliśmy od momentu wtargnięcia do podziemi i wziąłem poprawkę na dalszą jazdę. Za podstawę przyjąłem oczywiście kierunek namierzony podczas sekundowej łączności z załogami „Proximy” i „Monitora”, na skraju pustynnego pasa. Pół godziny później ruszyliśmy, pozostawiając małą kopułkę z czernią przestrzeliny i nieduży, podłużny nasyp, uformowany z minerałów o barwach nie występujących na Ziemi.
Droga wiodła przez rozfalowane wzgórza, na północny wschód. Wydmy stawały się stopniowo coraz niższe, białe snopy, padające spod wieżyczki i szyjące granatowy mrok coraz łagodniejszym ruchem, wspinały się i opadały ze zboczy. W końcu znieruchomiały. Wyjechaliśmy na równinę.
Krajobraz, obserwowany w pasmach podczerwieni, zasnuwała półprzeźroczysta niebieskawa mgiełka. Góry na horyzoncie wyglądały jak z dziecięcych rysunków, gładkie i pozbawione głębi. Mimo to już z odległości dobrych kilku kilometrów dostrzegliśmy ciągnącą się poprzecznie do kierunku jazdy krawędź owego rowu lub jak kto woli kanionu, poprzedzającego podnóża skalnych gigantów. Nie minęło piętnaście minut i stanęliśmy na skraju urwiska.
O wzięciu tej przeszkody nie sposób było nawet pomyśleć. „Phobos” miał opinię najbardziej uniwersalnego pojazdu, ale tylko pojazdu. Nie był rakietą, nie był nawet jedną z tych kombinowanych maszyn, używanych przez ekipy nadzorujące pracę bezludnych baz satelitarnych, jakimi można od biedy wejść na orbitę. Tamte zapewniały załogom większą operatywność, ale nie nadawały się do walki. Za wiele miejsca zajmowały w nich automaty napędu.