Выбрать главу

Tymczasem zielona nitka na tarczy radaru celowała najwyraźniej w górskie szczyty, położone za przepaścią. Trzeba było szukać innej, mniej powietrznej drogi.

Wezwałem Snagga. Chciałem mu powiedzieć, żeby spróbował odżałować jeszcze jedną sondę. Miałem nadzieję, że pod osłoną nocy uda jej się nieco dłużej utrzymać łączność z „Uranem”.

Ale Snagg nie odpowiadał.

Powtórzyłem sygnał. Bez rezultatu.

— Namiar — rzuciłem.

Riva pochylił się nad pulpitem centralki. Przerzucił kontakty. Nic. Otworzył pokrywę i zajrzał do programu. Wrócił do klawiatury. Cisza.

— Tego tylko brakowało — mruknął, jakby ze złością. Odczekał chwilę i ponownie zajął się aparaturą. Ale wszystkie jego zabiegi pozostawały bez rezultatu. „Uran” milczał. Nadajnik Snagga przestał pracować. Albo jego samego nie było już tam, gdzie go zostawiliśmy.

— Poczekaj — powiedziałem. — To może być chwilowe.

— Uhm — mruknął i usiadł wygodnie, prostując nogi.

Wyłączyłem silniki. Brzuch „Phobosa” przywarł do podłoża i nastała cisza.

— Jak on zginął? — odezwał się nagle półgłosem Riva.

— Collins?

— Uhm. Wszedł tam sam jeden, czy ktoś go wciągnął? Na ciele nie miał najmniejszych śladów walki, sińców, ani jednego zadrapania…

Zastanowiłem się. Skąd, u licha, miałem wiedzieć.

— Może wyszedł z pojazdu i zgubił się w zakamarkach podziemia? Jeżeli puścili im tam jedną z tych czarnych piguł…

— I zostawili go?

— Kto? Nasi? Czy tamci?

Pominął to milczeniem. Pomyślał chwilę i powiedział tak, że ledwo dosłyszałem:

— I rozebrał się, jakby miał zamiar pójść do łóżeczka…

Kabiny pojazdów typu „Skorpion” mieszczą najwyżej cztery osoby. Właściwie trzy. A innych poprzednie ekspedycje nie miały. Jeżeli na przykład wysiadł i wówczas właśnie w sąsiedztwie pojawiło się urządzenie stymulujące strefę zerową… Wtedy mógł rzeczywiście odejść, nie zdając sobie sprawy, dokąd i po co… A tamci po prostu odjechali. W każdym razie udało im się wydostać. Znaleźlibyśmy zniszczony pojazd, gdyby tam został.

Rzecz prosta, wszystko mogło odbyć się zupełnie inaczej. I z pewnością odbyło się inaczej. Już otwierałem usta, żeby powiedzieć Rivie, co myślę o wartości naszych przedwczesnych spekulacji, kiedy centralka ożyła. W górnym rogu pulpitu mignęło ostre światełko, zgasło na kilka sekund, znowu rozbłysło, trwało tak dwie, może trzy sekundy i nagle łagodniejąc zaczęło regularnie pulsować. „Uran” był tam, gdzie powinien. Jego automatyczny nadajnik namiarowy pracował normalnie.

— Snagg! Odezwij się!

Cisza. Riva nie śpiesząc się manewrował klawiszami.

Ale Snagg się nie zgłosił.

— Wyszedł — powiedziałem po chwili. — Zaszło coś takiego, że musiał opuścić statek.

— Jak tamten, w tunelu? — spytał.

Głos miał spokojny, opanowany.

— Nie — uciąłem. — Tamten nie był z Korpusu.

Zamilkł.

Zająłem się pulpitem. Uruchomiłem zespół zdalnego sterowania i uzyskawszy kontakt, przekazałem „Uranowi” rozkaz wystrzelenia sondy. Podałem dane i trajektorie. Ale w okienku kontrolnym nic się nie pokazało. Spróbowałem jeszcze raz. Automat przeprowadził jakieś błyskawiczne operacje, po czym wyrzucił „zero”. Nic z tego. Neuromat „Urana” nie przyjmował poleceń. Na trasie przepływu informacji znajdowała się blokada. To mógł zrobić tylko Snagg, osobiście.

Wywoływaliśmy go jeszcze kilka minut bezskutecznie, wreszcie daliśmy spokój.

— Jedźmy — powiedziałem.

„Uran” był w porządku. Na razie nie groziło nam odcięcie od „Heliosa”. Droga na orbitę stała otworem. Snagg może poczekać.

Kto natomiast nie mógł czekać, to ludzie. Załogi statków, które trafiły tu przed nami.

Wracać w kierunku „Urana” nie miało sensu. Skalna rozpadlina ciągnęła się tam po kres horyzontu. Natomiast stosunkowo blisko na północ wspinała się stromym językiem jakby zastygłej ławy ku niewidocznej teraz przełęczy.

Zapuściłem silniki, skierowałem dziób pojazdu prosto jak strzelił w kierunku północnym i ruszyłem pełną mocą.

Od czterdziestu minut podłoga kabiny jęczała piskliwym, wibrującym tonem jak napięta do ostateczności struna. Przechył wgniatał nas w fotele, ręce z trudem sięgały do pulpitów. Ściana, którą pokonywał „Phobos”, była miejscami niemal pionowa.

Z lewej i z prawej strony wznosiły się przytłaczające ogromem czarne, przewieszone urwiska. Na próżno sięgaliśmy wzrokiem ku ich szczytom, tonęły w granicie nocy lub śmigały w górę, pozostając niewidoczne, nawet kiedy wstawaliśmy z miejsc i przekrzywiając głowy przywieraliśmy szybami kasków do iluminatorów. Niższe turnie, odstające groźnymi kłami od głównego masywu, wyglądały jak wulkaniczne fajerwerki, zastygłe w straszliwym wybuchu.

Stopniowo jednak ich rozczapierzone, iglaste wierzchołki pozostawały za nami. A raczej pod nami. Nie wiedzieliśmy, co to lęk wysokości, a jednak woleliśmy nie oglądać się za siebie. Była tam tylko przepaść.

Żleb zwężał się. Z obu stron zbiegały nieregularne, poszarpane grzędy, pozostawiając pośrodku prześwit, tak wąski, że chwilami musieliśmy niemal stawać w miejscu. Wkrótce jednak ujrzeliśmy w górze, przed nami szerokie, płaskie siodło. Przebyliśmy jeszcze ze sto metrów, po czym kabina wróciła powoli do poziomego położenia, silniki przycichły, wjechaliśmy na coś przypominającego wygodną półkę, wyprowadzającą łagodnym trawersem na szczyt przełęczy. Zauważyłem nagle dziwny refleks na skalnej gładziźnie grani, wspinającej się ku najbliższemu szczytowi. Zgasiłem reflektory, ale ów błękitnawy pobłysk, jakby pierwszy promień świtu, trwał nadal. Tylko że do świtu pozostały jeszcze niespełna dwie doby. Gdzieś, za skalnym murem musiało się znajdować inne źródło światła.

Ponownie zapaliłem reflektory i, opuszczając półkę, szerokim łukiem wyjechałem na szczyt przełęczy. Wyłączyłem silniki. Pojazd przebył samym rozpędem kilka metrów, zakołysał miękko, przekraczając szeroki w tym miejscu garb grani i znieruchomiał.

Nie myliłem się co do tych świetlnych refleksów. Ale nie zdążyłem przyjrzeć się nowemu widokowi tak dokładnie, jak na to zasługiwał, bo w kabinie zabrzmiał nagle spokojny głos Snagga.

— Mam was na ekranie. „Helios” w porządku. Baza przyjęła meldunek o lądowaniu. Hiss was pozdrawia…

— Nawzajem — wycedziłem. — A przy okazji, nie zdaje ci się przypadkiem, że o czymś zapomniałeś?

Umilkł. Na co, do diabła, liczył. Wołaliśmy go dobre półtorej godziny.

— Miałem… gości — wykrztusił wreszcie.

Spodziewałem się tego.

— Zablokowałeś automaty celownicze? — stwierdziłem raczej, niż zapytałem. Tym razem odpowiedział natychmiast:

— Zrobiłem mały przegląd przekaźników. Wtedy właśnie posłali mi taką czarną pigułę. Jakby tylko na to czekali…

— „Kwarka” i „Merkurego” także remontowałeś?!

— Są sprzężone…

Łatwo było uwierzyć, że czuje się teraz nieszczególnie. Ale i tak mógł mówić o niebywałym szczęściu.

— Wychodziłeś? — spytałem już normalnym głosem.

— Uhm…

— Po co?

Trwało chwilę, zanim wybąkał: