Odwróciłem się, przygotowałem aparat i, zawiesiwszy go na szyi, ruszyłem wprost w stronę błękitnego kordonu. Palec trzymałem w pogotowiu, na spuście migawki. Doszedłem do wieżyczki i zrobiłem zdjęcie, obejmując całą jej sylwetkę. Zbliżyłem się jeszcze trochę, zmieniłem ogniskową i sfotografowałem sam szczyt, którego koniuszek świecił jak boja. Nie było tam żadnej latarni, szkła czy czegoś w tym rodzaju. Po prostu szpic gładkiego, jakby wykonanego z polerowanej stali, stożka. Podszedłem jeszcze trochę i zrobiłem powiększenie wycinka jego korpusu. Nawiasem mówiąc, padające z góry błękitne światło było silniejsze, kiedy patrzyło się z daleka niż tutaj, u podnóża konstrukcji.
Obszedłem wieżyczkę dokoła, ciągle zbliżając się do niej, wreszcie stanąłem i dotknąłem rękawicą ściany. Nic. Twarda powłoka bez żadnej klapy, włazu, uchwytów czy choćby miejsc oznaczonych inną barwą. Podnóże stożka wcinało się w szklisty grunt jak osadzone na głęboko wkopanych fundamentach, choć widzieliśmy przecież na własne oczy, że mamy do czynienia z konstrukcjami ruchomymi. Uderzyłem ręką. Głuchy, stłumiony stuk. I cisza.
Zaparłem się nogami i natarłem na stożek barkiem, z największą siłą, na jaką było mnie stać. Ani drgnął. Zrozumiałem, że nic tutaj nie wystoję. I jeszcze coś. Tu nikogo nie ma. Żywego ducha.
Statek otacza kordon. Ale tworzą go automaty. Zaprogramowane tak, żeby nie dopuścić do rozprzestrzenienia się epidemii na powierzchni globu. Gospodarze tutejszego układu słonecznego zostawili je i wynieśli się. Nie było ich w podziemiach. Nie spotkaliśmy ich na orbicie ani nigdzie po drodze. Nie warowali także tutaj, gdzie ludzie o sztucznie rozkojarzonych układach nerwowych, w obezwładnionym, pozbawionym automatów statku, czekali na głodową śmierć. Energia nagromadzona w zespołach „Proximy” dostarczałaby wprawdzie przetwórniom chemicznych składników potrzebnych do syntetyzowania pożywienia jeszcze przez co najmniej dziesięć lat, ale fakt pozostawał faktem.
Nie było ich nigdzie. Na całym globie. Porzucili go umyślnie. Zarządzili ostrą kwarantannę, po czym opuścili wszystkie bazy i urządzenia. Wrócą, kiedy będzie po wszystkim.
Ogarnęło mnie rozdrażnienie. Moje nerwy znajdowały się w opłakanym stanie. Zacisnąłem zęby i zmusiłem się do spokoju. Odszedłem kilka kroków od wieżyczki i stanąłem w miejscu, gdzie Krosvitz uruchomił miotacz.
Rozejrzałem się.
Po niewidocznej przeszkodzie, która zatrzymała „Phobosa”, nie pozostało śladu. Może działa wybiórczo? Przede mną wznosiło się potężne cygaro statku, głuche, masywne, celujące zadartym dziobem w granatową noc, w gwiazdy. Nie dochodził stamtąd żaden głos, jakby cała rakieta była tylko martwym pomnikiem zbudowanym wiele lat temu, aby dać świadectwo ludzkiej tęsknocie i ludzkiej myśli. Temu wszystkiemu, co nazywamy duchem eksploracji.
Pod statkiem gęstniał cień. Na prowadnicach windy migotały błękitne refleksy. Podejść, wezwać platformę, wjechać do włazu i przywitać się z ludźmi. Powiedzieć: „jak się macie, piękna dziś noc” czy coś w tym rodzaju.
Wystarczy jednak spojrzeć w lewo lub prawo, aby zdać sobie sprawę, na czym się stoi. Błękitny kordon trwał nieruchomo jak pluton egzekucyjny, najstraszniejszy ze wszystkich, bo martwy. Światła kładły się łagodnie na szklistym gruncie, przywodząc na myśl ciche przystanie nad jeziorami. Dalej był tylko granat i odrobinę ciemniejsze postrzępione masywy skał.
Czułem się coraz gorzej. Od dobrej chwili stałem bez ruchu. W stronę statku nie wolno mi już postąpić kroku. Tam jest ta strefa. Każdy strzępek nerwów ostrzegał mnie przed jej obecnością. Ale stojąc i czekając, nie wiadomo na co, niczego nie osiągnę. Trzeba wziąć się w garść.
Odwróciłem się. Chwyciłem oburącz aparat i podniosłem celownik do oka. Zacząłem wykonywać półobroty, jak saper na ćwiczebnym polu minowym. Ruszyłem po cięciwie koła, wyznaczonego przez błękitne stożki.
I wtedy pochwyciłem kątem oka króciutki błysk. Mały czarny przedmiot upadł kilkanaście metrów przede mną. Jeszcze się toczył, gdy zwolniłem migawkę. W tej samej chwili puściłem aparat, który zawisł na pasku, przymocowanym przezornie do kryzy skafandra i rzuciłem się szalonym biegiem w kierunku „Phobosa”. Uderzyłem o coś, zatoczyłem się, ale biegłem dalej. Błękitne światełka zgasły. Znajdowałem się już po drugiej stronie kordonu.
Pośliznąłem się. Pod nogami miałem lód. Rozpędziłem się i próbowałem pojechać na butach jak na łyżwach. Przyhamowało mnie tak, że upadłem i szurnąłem kaskiem po powierzchni gruntu, która z bliska nie wydawała się już tak bardzo śliska.
— Granatowa ślizgawka! — wykrzyknąłem. Nogi plątały się pode mną. Podskakiwałem, tańczyłem, biegnąc zygzakiem, zakolami, stale jednak oddalając się od rakiety i kordonu wieżyczek. Jeśli Riva to wszystko widział, musiał mieć niezłą zabawę. A trudno, żeby nie widział. Kotlina była gładka jak stół. Przebiegłem jeszcze kilka kroków, ciężko dysząc, i zwaliłem się na kolana. Przez chwilę walczyłem z przemożnym pragnieniem zdarcia z siebie kasku, wszystkiego. Wtedy przypomniałem sobie prawie nagie ciało Collinsa. Oprzytomniałem.
Uważnie obejrzałem dyndający mi na piersiach aparat. Na szczęście nie ucierpiał od tego, co wyprawiałem.
Dźwignąłem się z trudem i szeroko stawiając nogi ruszyłem w stronę widniejącego w odległości kilkudziesięciu metrów „Phobosa”.
Z wywoływaniem zdjęć było trochę kłopotu. Długo szukałem odpowiednich arkuszy folii. Takich, żeby można je wprowadzić do zespołu programowego automatów celowniczych.
Pozytywy nie przedstawiały się ciekawie. Czarny przedmiot, któremu zawdzięczaliśmy wszystkie atrakcje od momentu wkroczenia w obszar układu planetarnego Alfy, wyglądał jak dobrze zachowana kula armatnia z czasów hiszpańskich konkwistadorów. Fotografie strażniczych stożków nie powiedziały nam również nic nowego. Ale w czasie całej mojej eskapady przekonałem się przynajmniej o jednym. To nie wieżyczki są odpowiedzialne za pola, paraliżujące centra nerwowe ludzi. Stymulatorami stref zerowych były tylko „czarne piguły”. Rola stożków pozostawała niejasna. Stwarzały jakąś niewidoczną zaporę. „Phobos” uderzył w nią i nie przeszedł. Zatrzymała również Krosvitza. Ale ja przedostałem się do wnętrza kordonu bez przeszkód.
Mniejsza z tym. Teraz chodzi tylko o to, czy neuromatowi wystarczy materiał, jakim dysponujemy, więcej niż skąpy, do zaprogramowania automatów celowniczych małego miotacza.
Wprowadziłem przestrzenne zdjęcia do zespołu pamięciowego. Przeliczyłem wszystkie dane, odległość od kuli w czasie wykonywania zdjęcia, naświetlenie, charakterystykę soczewki aparatu, czułość folii, temperaturę otoczenia i tak dalej. Jeżeli komputer zdoła z tego wysnuć jakieś wnioski na temat struktury czarnego urządzenia, to tym lepiej. W każdym razie celowniki otrzymają jego kształt i rozmiary.
Tym razem nie bawiłem się w żadne podchody. Nie zatrzymując pojazdu, posłałem krótką serię w najbliższą wieżyczkę. Sekundowy krzaczasty rozbłysk, podmuch, który przeniknął do wnętrza kabiny jak ciche westchnienie, pełna moc silników. Natychmiast zablokowałem celowniki, przerzucając je na sterowanie z neuromatu.
Byliśmy już w miejscu, gdzie przed chwilą trwała anihilacja. Po błękitnym stożku pozostała tylko odrobinę ciemniejsza, matowa smuga na szklistym gruncie. Przeszliśmy. Wieżyczki pozostały za nami. Widzieliśmy odbicia ich świateł w czołowym ekranie.
Moja szalona, samotna wyprawa nie poszła na marne. Umieszczone w programie zdjęcia stanowiły dostateczną informację dla neuromatu. Lufa miotacza wykonywała krótkie, błyskawiczne ruchy. Jej wylot rozjaśniał się na setną część sekundy, nie zdążył jeszcze zmatowieć, zmieniał kierunek i błyskał znowu jednym jedynym uderzeniem. Wszystkie celowały w cień, gęstniejący pod rufą statku. Wybuchały w nim białe, mikroskopijne gwiazdy. Obcy (czy ich automaty) nie oszczędzali aparatów, stymulujących strefy. Pod rakietą aż roiło się od nich.