Выбрать главу

Co do nas, czuliśmy się jak w małym, staroświeckim samolocie w czasie huraganu. „Phobos” niósł miękko, lekko kołysząc. Tylko tak reagował na pracę miotacza. Ale nam żołądki podchodziły do gardeł, chciało nam się śmiać, płakać, wpadaliśmy w odrętwienie, to znowu w obłędną wściekłość. Za każdym razem nie trwało to dłużej niż sekundy. Wylot miotacza bluzgał światłem w stronę najbliższej piguły i przychodziło uspokojenie. Też na sekundy.

Miotani tą piekielną huśtawką, okrążaliśmy podnóża rakiety. Pierścień się zamknął. Zapanowała cisza. Byliśmy już w połowie drugiego okrążenia: Z tyłu, spoza wieżyczek, dobiegł znany nam już aż za dobrze błysk.

Czarny przedmiot nie zdążył nawet dotknąć gruntu, gdy został unicestwiony ogniem miotacza. Powtórzyło się to jeszcze kilkakrotnie. Krążyliśmy wokół statku, jakby zapraszając obcych do kontynuowania zabawy. Byliśmy już spokojni. Nasze mózgi pracowały jak zawsze.

Minęło kilka minut. Ataki urwały się, jakby ich sprawcy zostali przekonani o daremności swoich wysiłków. Ale o przekonaniu kogokolwiek nie mogło być, rzecz jasna, mowy. Zapewne wreszcie wyczerpał się zapas piguł, pozostawiony przez obrońców Trzeciej. Wieżyczki sączyły łagodne, błękitne światło i stały bez ruchu. Mogło się wydawać, że nigdy nie opuszczały swoich stanowisk, by zrozpaczonego człowieka zagnać z powrotem do głodowej celi.

Odczekaliśmy jeszcze następne pięć minut, po czym skierowałem pojazd prosto do podnóża prowadnicy dźwigu. Riva przejął ster. Wyskoczyłem na szkliste podłoże. Teren był już silnie skażony, nie tak jednak, żeby nie można ryzykować. Jednym susem dopadłem płaskiej kratownicy i wezwałem platformę. Mechanizm działał normalnie. „Phobosa” już nie było obok mnie, dalej okrążał podstawę statku zataczając możliwie ciasne koła. Riva nie mógł czekać. Nie wiadomo było, czy mimo wszystko nie nastąpi kolejny atak. „Phobos” musiał mieć w każdej chwili wolne pole ostrzału. Za pozostawienie czarnej piguły w miejscu zasłoniętym akurat przed nami przez wyloty dysz „Proximy” dłużej niż kilka sekund, mogliśmy zapłacić bardzo drogo. Po prostu — powiększyć czekającą na śmierć ziemską załogę.

Płaska tarcza, zabezpieczona tylko jedną ścianką, za to wyposażoną w duże, wygodne uchwyty, wyniosła mnie aż na poziom włazu. Był nie domknięty. Jeśli śluza też… — przemknęło mi przez myśl. Ale klapę zagradzającą przejście z komory śluzowej do wnętrza statku zatrzaśnięto na głucho. Zamknąłem za sobą właz i odnalazłem studzienkę oczyszczacza. Trwało dobre dziesięć minut, zanim czerwone oko indykatora promieniowania przygasło. Przestałem być niebezpieczny dla otoczenia. Wyrównałem ciśnienie i otworzyłem przewód tlenowy. Znowu musiałem odczekać, aż nad klapą zapłonie zielone światełko. Otworzyła się sama, jak zawsze. Na wszelki wypadek zamknąłem ją ręcznie, zabezpieczyłem i sprawdziłem urządzenie alarmowe. Było sprawne. Wtedy odwróciłem się. Nad moją głową, wysoki jak wnętrze wieży, otwierał się szyb korytarza.

Statek był jak wymarły. Zaglądałem do kilku kabin, lecz nikogo w nich nie znalazłem. Wszędzie panował trudny do opisania rozgardiasz. Na podłodze walały się pomięte arkusze folii, taśmy mikrofilmów, części ubrania, porzucone narzędzia. Co kilka metrów zatrzymywałem klatkę, której prowadnice biegły wzdłuż wąskiej ściany, stanowiącej w czasie lotu strop korytarza. Wszędzie ta sama martwa cisza. W końcu dobrnąłem do nawigatorni, a raczej poprzedzającej ją sali.

Z kilkunastu ustawionych tutaj foteli tylko trzy były zajęte. W najbliższym leżała kobieta, obok mężczyzna, którego nie znałem, nieco dalej, z głową przechyloną do tyłu, komendant „Heliosa” — Thorns. Na moje wejście nikt nie zareagował najmniejszym poruszeniem.

Na podłodze, pod pulpitem, w przejściu do łazienki, pomiędzy segmentami ławiastego stołu leżeli ludzie. Nieruchomi, jakby nieprzytomni po gwałtownym upadku, z rozrzuconymi lub podkurczonymi nogami.

Nie rozglądając się, ruszyłem szybkim krokiem do sterowni. W progu musiałem przekroczyć leżącego tam mężczyznę w zdartym do połowy kombinezonie. Ten miał oczy zamknięte. Jego pierś wznosiła się i opadała gorączkowo, w szybkim, nieregularnym rytmie. Pchnąłem nie domknięte drzwi i znalazłem się w ciasnym pomieszczeniu pilotów. Wszystkie wskaźniki trwały na pozycjach roboczych. W okienku neuromatu pulsowało „zero” — jakby wyniki daremnych prac nad źle skonstruowanym programem. Klawisze w pulpicie były połączone tak, że każdy komputer musiał dostać od tego obłędu. Z tym mogłem sobie poradzić sam i to bez trudu. Zlustrowałem wskaźnik zużycia energii. Jego strzałka zbliżała się powoli do czerwonego pola. Nie czekaliby już długo. Pozostałe zasoby wystarczały jednak aż nadto do wyjścia na orbitę. Wszystkie zespoły napędowe funkcjonowały normalnie. Można było startować, choćby zaraz. Cofnąłem się i ponownie przestąpiłem próg nawigatorni. Stanąłem. Teraz miałem już dość czasu, by uważnie przyjrzeć się ocalonym przez nas ludziom.

Tak. Tutaj nie pomogą żadne diody laserowe, żadne butlery i automatyczne korektury homeostazy. Tego widoku nie zapomnę do końca życia.

Rozdział 9

„Proxima”

Frontowy szpital z wojny, po której nie zostało już śladu w pamięci żyjących pokoleń. I to szpital nie dla żołnierzy. Dla obłąkanych mieszkańców osad, przez które przewalił się front. Dramat historyczny z pierwszych lat kryzysu cywilizacyjnego. W scenerii komfortowo wyposażonej kabiny współczesnego statku kosmicznego. Nie jedli chyba od tygodni. Ich twarze sprawiały wrażenie żywcem przeniesionych ze szkiców Goyi. Na płycie stołu, na pulpitach, we wszystkich zakamarkach, wszędzie, na całej podłodze walały się brudne naczynia, resztki żywności i bandaże. Tylko że to nie jedzenia im brakowało. Wystarczył rzut oka na barierę syntetyzatorów. Wszystkie segmenty były pod prądem. O wyczerpaniu zapasów, po kilku zaledwie latach, nie mogło być mowy.

Pośród tego ludzie wychudli do szkieletów, zarośnięci, półnadzy. Wyczerpani do ostateczności. Ale niektórzy z nich już odzyskiwali świadomość. Czułem na sobie pojedyncze, półprzytomne, nieruchome spojrzenia, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu.

Stałem w przejściu do sterowni i patrzyłem. Chciałem zostawić im trochę czasu. Nie minęło dziesięć minut, odkąd miotacz „Phobosa” zakończył uprzątanie terenu wokół statku. Do tego momentu tkwili w strefie zerowej. Licho wie, od kiedy. Ja potrzebowałem ładnych paru sekund, aby przyjść do siebie po kolejnych wizytach czarnych automatów, chociaż nigdy nie pozostawałem w ich sąsiedztwie dłużej niż kilka minut. A oni przybyli tutaj całe lata temu.

Moją uwagę przykuła zaimprowizowana konstrukcja jakiegoś destylatora, ustawiona na opuszczonej klapie zasobników chemicznych. Podszedłem do niej, ostrożnie podniosłem zbiornik i powąchałem pozostałą na dnie resztkę płynu. Nie mogło być wątpliwości. Produkowali alkohol.

Odwróciłem się i poszukałem spojrzeniem Thornsa. Przez chwilę wpatrywał się we mnie, po czym przymknął oczy, jakby chciał odpowiedzieć twierdząco na nie zadane pytanie. Znowu poczułem ziąb na policzkach. Zacząłem przeglądać powyrzucane z zasobników chemikalia. Na sąsiednim skrzydle klapy stał jakiś dziwny przyrząd. Nie potrafiłem go skojarzyć z żadną ze znanych mi reakcji. Pospawane byle jak kolby, powiązane drutem, krzywe przewody, promienniki, mały laser chemiczny, celujący w wypukłą tarczę, posypaną białym proszkiem. W opróżnionych, przezroczystych kanistrach resztki substancji. Na etykietach nazwy samych alkaloidów. Coś mnie tknęło. Otworzyłem pozostałe zasobniki i zrobiłem pobieżny przegląd ich zawartości. W przegrodzie alkaloidów znalazłem jeszcze sporo substancji. Jedna grupa była wyczyszczona do cna. Pochodne izochinoliny.