Z kolei zajęliśmy się drugą kobietą z załogi „Monitora”, Bistra, potem Thornsem, a następnie pozostałymi. Pracowaliśmy bite dwie godziny. Zabrakło foteli, więc posłałem Krosvitza, żeby wymontował kilka z najbliższych kabin. Zrobił to szybko i bez zmęczenia. Był już dobry.
W końcu wszyscy byli już zbadani, naszpikowani lekami, wykąpani i nakarmieni. Stosunkowo najbardziej poszkodowany był Thorns. Głęboka rana w plecach, nad prawą łopatką, goiła się jednak bez komplikacji. Przypomniałem sobie jego przestrzelony skafander, o który potknął się Snagg w kabinie „Heliosa”, i pomyślałem, że chłop miał dużo szczęścia. Nie Snagg, oczywiście.
Kiedy ludzie spoczęli już w rozłożonych fotelach i kiedy większość z nich zapadła w drzemkę, wezwałem automaty oczyszczające. Z jakąś mściwą satysfakcją obserwowałem znikające w mgnieniu oka cuchnące resztki, porwane mikrofilmy, brudną odzież i splamione bandaże. Następnie przeszedłem do sterowni i połączyłem się z Rivą. Kazałem mu zameldować w bazie, że pierwsza część zaprogramowanej przez nią ekspedycji inforpolu osiągnęła sukces. Za wcześnie na radość. Tym niemniej jakiś komunikat powinni już z tego wysmażyć.
Riva rozmawiał ze mną spokojnie, ale wyczułem, że ma już serdecznie dość nieustannego kręcenia się w kółko u podnóża rakiety. Trudno. Teraz bardziej niż kiedykolwiek nie wolno nam ryzykować. Powiedziałem mu, że przewiduję start mniej więcej za godzinę i wyłączyłem się.
Brakowało dziewięciu osób. Krosvitz zapewniał, że poza zgromadzonymi w nawigatorni, na statku nie ma żywego ducha, ale wolałem sam się o tym przekonać. Zresztą i tak przed startem trzeba było wszystko przejrzeć. Uruchomiłem automaty kontrolne, zostawiłem Krosvitza przy uratowanych, a sam wybrałem się do kabin osobowych.
W pierwszych sześciu poza wszechobecnym bałaganem nie znalazłem nic interesującego. To znaczy nic ponad to, czego się spodziewałem.
Postałem chwilę w szybie korytarza, wpatrzony w spokojną perspektywę świateł, wypłaszających cień najgłębszych zakamarków, po czym uruchomiłem dźwig i zjechałem piętro niżej. Tutaj drzwi najbliższej kabiny stały otworem. Wszedłem i stanąłem jak wryty.
Kramik początkującego antykwariusza. Zarazem buduar podupadłej dziewiętnastowiecznej kokoty i składnica odpadków. Kiosk z odpustowymi smakołykami, jaki oglądałem w mediolańskim muzeum folkloru.
Było tu wszystko. Stare ubiory robocze, relaksowe, wieczorowe, stosy kosmetyków, nie używanych od lat i nie wytrzymujących porównania z najlichszym zestawem, dostarczanym automatycznie do każdej łazienki, tak samo jak gaz czy woda. Setki mikrofilmów, z których samotny lokator kabiny nie mógł mieć najmniejszego pożytku, z tej prostej przyczyny — że do końca życia nie zdążyłby ich przejrzeć, chociażby pobieżnie. Stosy drobnych elementów aparatury łączności i zasilającej. Okulary, ołówki magnetyczne, latarki, zapasowe butle tlenowe, stelaże, zwoje tkanin i kartony folii. I żywność. Zwały koncentratów w oryginalnych pojemnikach i luźnych paczkach, kanistry i gruszki z płynem odżywczym zalegały dosłownie wszędzie. Początkowo układane starannie, bliżej wejścia walały się już bezładnie pod stołem, na leżance, na każdym wolnym skrawku podłogi.
Wyobraziłem sobie sylwetkę człowieka, przemykającego chyłkiem, rzucającego na boki trwożne i chytre zarazem spojrzenia, niosącego swój zebrany z zaplecza wspólnej nawigatorni, nonsensowny łup. Gromadzenie sprzętów. Jak najszybciej i jak najwięcej. Stale, godzina po godzinie, dzień po dniu przybywało w tej pojedynczej kabinie rzeczy, które chory, porażony człowiek chciał mieć za zamkniętymi drzwiami własnego azylu, zawsze pod ręką, zawsze tylko dla siebie. Gromadzenie sprzętów…
Mimo woli przyszło mi na myśl przekleństwo, jakie rzucano w starożytności. Ale wbrew pozorom rzecz nie była aż tak starożytna…
Odruchowo podniosłem dłoń do czoła. Chwilę postałem jak skamieniały, po czym nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, podszedłem do iluminatora i rozjaśniłem ekran.
Wieżyczki, trwające w nieruchomym pierścieniu, były niewidoczne. Tylko z dolnej krawędzi obrazu wynurzały się jak rozczapierzone palce miękkie, błękitne smugi światła. Za nimi powierzchnią gruntu pobłyskiwała delikatnie, jakby odbijając jedynie promienie odległych gwiazd.
Spojrzałem w górę. Nie próbowałem nawet wyłuskiwać zarysów znajomych konstelacji z białozłotego mrowia. Co było w tym widoku naprawdę niezwykłego, porywającego nawet, to opływający gwiazdy soczysty, nieskazitelny granat. Takiej barwy nieba nie widziałem jeszcze nigdy.
Przestrzeń. Nie próżnia. Czystszej nie można sobie wyobrazić. Cisza. Noc, jaka w człowieku, oddalonym od własnego słońca o półtora parseka budzi nagle, nie wiadomo skąd i dlaczego, echo zasłyszanej kiedyś kolędy. I ta kabina, pełna sprzętów, nagromadzonych w obłąkanej samotności, w okrutnym pośpiechu, nakazanym przez nonsensowny, zwierzęcy strach, żeby ich kiedyś nie zbrakło.
Jakie pokłady podświadomości wyzwoliło w ludziach naruszenie przepływu informacji wewnątrz ich precyzyjnie przez naturę obmyślonych układów? Które z dawniejszych pokoleń doznało wstrząsów tak silnych, że piętno wyciśnięte przez nie w kodzie genetycznym, zagłuszyło inne atawizmy? I że przetrwało, zabliźnione, głuche, pozornie niebyłe, dłużej niż wiek nareszcie zintegrowanej, nareszcie sterowanej zgodnie z ideałami wspólnoty cywilizacji człowieka? Po to, żeby teraz, w strefie obcego słońca, na globie penetrowanym przez obcą rasę, nagle ożyć, rozróść się, rozpanoszyć i całą wolę, nadzieję, dumę pokolenia eksploratorów sprowadzić do zwierzęcych odruchów? Czy ludzie musieli polecieć aż tak daleko, żeby się przekonać, co tkwi w nich naprawdę i ile są warci?
Odpowiedź na te pytania, przynajmniej pierwsze z nich, nasuwała się sama. Zresztą udzielono nam jej w sposób aż nadto wymowny. Zrobili to oni. Mieszkańcy układu Alfy. Programując projekcję, jaką zademonstrowali w podziemnej hali. Ziemskie miasto z okresu ubiegłowiecznego kryzysu. Ludzie. Samotni w tłumie, lękający się zarówno tej samotności, jak i czyjejś interwencji w jej obszarze, pochłonięci bez reszty dzisiejszym pośpiechem, który jutro miał im przynieść zadośćuczynienie w postaci chwili odprężenia, a przynosił tylko nowy wzrost tempa. Jeżeli taką treść wydobyli z podświadomości przybyszów, mieli prawo poczuć się zniechęceni.
Przyszło mi na myśl, że wszystkie automaty, stymulujące strefy zerowe, podrzucane przybywającym, mogły być tylko testami. Kto wie, czy gospodarze układu nie mieli za sobą niemiłych doświadczeń, wyniesionych z wizyt przedstawicieli innych ras niż ich własna i niż ludzka. I czy te doświadczenia nie kazały im poddawać kolejnych ekspedycji lądujących w ich obszarze surowym egzaminom? „Sprawdzianom podświadomości”?
Ta myśl mnie tknęła. Zacząłem sobie przypominać wszystkie po kolei zetknięcia z czarnymi pigułami. Od pierwszych, wysyłanych na podobieństwo próbnych sond, naprzeciw naszym rakietom, zanim jeszcze wkroczyły w obszar ich systemu planetarnego. Potem kolejne ataki. A może nie ataki, tylko właśnie obserwacje i badania? Może dostrzegli w nas mimo wszystko cechy, które wydały im się bliskie lub interesujące i dlatego eksperymentowali tak długo?
Im usilniej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej prawdopodobna wydawała mi się ta nowa, niezbyt miła hipoteza. Załóżmy, że tak właśnie było. I że „egzamin” nie wypadł pomyślnie. Dlatego obezwładnili statek, otoczyli go nieprzenikliwym kordonem, odebrali ludziom możliwość jakiegokolwiek świadomego działania, a sami wynieśli się cichaczem nie tylko z najbliższego otoczenia siedliska zarazy, ale z całego globu.