Dość. Sprawdzian, nie sprawdzian, to, co zrobili, sprowadziło na ludzi groźbę zagłady. Dlatego tu właśnie jesteśmy. Bo przecież my, z Rivą i Snaggiem, stanowiliśmy ekspedycję nie tylko ratunkową.
Wyprostowałem się, zgasiłem iluminator i wyszedłem na korytarz.
Dziesięć minut później, zatrzaskując klapę pieca indukcyjnego, pomyślałem, że cokolwiek by się stało, wspomnienie o tej kabinie zachowam tylko dla siebie. Ani słowa Rivie czy Snaggowi. Najmniejszej wzmianki w żadnym z meldunków, teraz ani później, po powrocie do bazy. Jeśli wrócę. Nie mówiąc o rozmowach z uratowanymi. Było to jedyne, co mogłem jeszcze zrobić dla tych ludzi i ich przyszłości.
Skończyłem przegląd kabin i wróciłem do nawigatorni. Krosvitz siedział przy stole i jadł. Ludzie leżeli bez ruchu w fotelach, pogrążeni w drzemce. Ich oddechy uspokajały się powoli, jeśli o nich chodzi, do zrobienia zostało tylko jedno.
Skierowałem się do głównego pulpitu. Doprowadzenie do porządku jego obwodów oraz usunięcie zakłóceń, spowodowanych obłędnym manewrowaniem klawiszami, nie zajęło mi więcej niż piętnaście minut. Wezwałem automaty hibernatorów. Wszystkie odpowiedziały żółtymi światełkami, na znak, że komory są w porządku i że w tej chwili nikogo w nich nie ma. Zleciłem neuromatowi czynności przygotowawcze, a sam zająłem się ludźmi.
Tym razem nie szukałem pomocy zespołów diagnostycznych. Na własną rękę zaaplikowałem każdemu porcję tabletek nasennych. Kiedy do nich podchodziłem, odwracali głowy i zamykali oczy. Kilku tylko przyglądało mi się, jakby usiłując odgadnąć moje prawdziwe zamiary. Ale robili, co chciałem, bez oporu.
Zadałem sobie pytanie, czy kiedy będzie po wszystkim, wrócą do swego zwyczaju pokazywania pleców na widok facetów z czarno — białymi emblematami Korpusu. W gruncie rzeczy niewiele mnie to jednak obchodziło.
Czterdzieści minut później tkwili już pod szczelnie przyssanymi do ścian pokrywami hibernatorów. Zapadali w sen. Pracę automatów zaprogramowałem na rok. Jeśli tutaj uda się sprawy pomyślnie doprowadzić do końca, będziemy mieć jeszcze dość czasu, żeby ich gruntownie wyremontować przed powrotem do bazy. Jeśli nie, darujemy im przynajmniej rok spokoju. Teraz nic im nie groziło. Chyba że obcy zmienią taktykę i postanowią zniszczyć statek. Ale nie zanosiło się na to. Przynajmniej na razie.
Dwoje z nich tylko zostawiłem w nawigatorni. Ann i Thornsa. Ten ostatni zachował stosunkowo najwięcej przytomności umysłu. A poza tym odniósł najpoważniejsze ze wszystkich obrażenia. Nie byłem specjalistą. Nie na tyle, żeby mieć pewność, czy hibernacja będzie dla niego wskazana. Wolałem nie ryzykować.
Co do Ann, ona również nie czuła się dobrze. Jej rany nie przestawały krwawić. Ale nie byłbym szczery twierdząc, że powodowała mną wyłącznie troska o stan jej zdrowia, kiedy zdecydowałem, że zostanie z nami.
W każdym razie nawigatornia opustoszała. Odnieśliśmy na miejsca pożyczone z kabin fotele. Ann i Thorns drzemali, obstawieni pomocniczą aparaturą.
Wezwałem Rivę. Poinformowałem go krótko o tym, co zrobiłem i powiedziałem, że pojedzie teraz z Krosvitzem po resztę. Ten ostatni, słysząc to, bez słowa wstał i zaczął się ubierać. Po chwili zniknął w szybie, prowadzącym do śluzy. Dwie minuty później na pulpicie w sterowni zapaliła się czerwona lampka. Czujnik dawał znać, że właz osobowy statku został otwarty.
— Melduj teraz — rzuciłem do Rivy.
Moment był krytyczny. Jak długo „Phobos” znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie „Proximy”, nie mogłem zablokować automatów celowniczych w pozycji pierścieniowego ostrzału ciągłego. Z kolei, aby zabrać Krosvitza, Riva musiał podjechać pod windę i zatrzymać się. Wystarczyłaby teraz jedna czarna piguła, podrzucona po przeciwnej stronie statku, w polu zakrytym przed „oczami” celowników pojazdu, a cała zabawa mogła się zacząć od nowa.
— Właz otwarty — donosił Riva. — Klatka w ruchu. Podjeżdżam. Widzę Krosvitza. Jest już na dole. Stopuję.
Wstrzymałem oddech. Chwilę panowała cisza. W nawigatorni coś się poruszyło. To Thorns sięgnął po kubek z płynem.
Pomyślałem, że operacja trwa odrobinę za długo. I w tej samej chwili usłyszałem spokojny głos:
— Ustal kierunek na radarze. I zajmij się centralką.
Odruchowo wyciągnąłem rękę w stronę pulpitu. Równocześnie przebiegłem spojrzeniem ekrany. Uśmiechnąłem się. Teraz dopiero dotarło do mojej świadomości, że słowa Rivy nie były skierowane do mnie. Krosvitz zajął już miejsce w kabinie „Phobosa”. Pojazd wrócił na swoją naziemną „orbitę”. I nic się nie stało.
— Odchodzę na północny zachód — zabrzmiał nagle nowy głos. — Podaję współrzędne…
Kiedy na ekranie radaru ukazał się rąbek seledynowej nitki, wytyczającej drogę pojazdu, zająłem się celownikami. Wreszcie mogłem spokojnie odetchnąć. Ludzie na pokładzie byli bezpieczni. Jeśli w sąsiedztwie statku pojawi się najmniejsza kruszyna, ślad jakiegokolwiek podejrzanego ruchu, celowniki „Proximy” w ciągu tysięcznych części sekundy prześlą miotaczowi sygnał otwarcia ognia. A nie ma takiej konstrukcji, białej czy czarnej, płaskiej czy kulistej, która oparłaby się antyprotonom. W całym naszym wszechświecie.
Wstałem, raz jeszcze odruchowo sprawdziłem blokadę i przeszedłem do dużej salki. Udałem się prosto do stołu. Zdawało mi się, że znajduję jakiś nowy smak w znanych do znudzenia kostkach koncentratu. Wypiłem chyba dwa litry płynu. I, o dziwo, przy milczącej aprobacie butlera.
O Rivę mogłem się nie martwić. Mały miotacz był trafnie zaprogramowany. Ludzie, kiedy do nich dotrą, będą tak samo odrętwiali i półprzytomni jak ci tutaj. Komory „Phobosa” pomieszczą bez trudu całą dziewiątkę. Pozostanie tylko jeden newralgiczny moment: wprowadzenie pojazdu przez właz transportowy do wnętrza „Proximy”. Ale tym będę się kłopotał w stosownym czasie.
Od strony, gdzie leżał Thorns, znowu dobiegł jakiś dźwięk.
Odwróciłem się. Zawieszony oburącz na lewej poręczy, usiłował podciągnąć się i usztywnić oparcie. Podszedłem i pomogłem mu. Spojrzał na mnie nieprzytomnie i uśmiechnął się blado.
— Masz miłą pracę — wyszeptał.
Położyłem palec na ustach.
— Musisz jeszcze odpocząć — powiedziałem. — Później pogadamy.
Uniósł się trochę i spojrzał mi w oczy.
— Mogę mówić — oświadczył. Jego głos zabrzmiał odrobinę raźniej.
Przytaszczyłem fotel spod pulpitu i usiadłem koło niego.
— Jak się czujesz? — spytałem.
Było to jedno z celniejszych, pytań, jakie udało mi się w życiu zadać.
— Poczekaj — szepnął. Sięgnął do pomocnika po kubek z płynem, omal nie strącając przy tym całego zbiorniczka. Nie poruszyłem się. Pozwoliłem, żeby sam sobie poradził. Potrzebował tego teraz bardziej, niż czegokolwiek innego.
Pił długo, drobnymi łyczkami. Grdyka poruszała mu się tak, jakby za chwilę miała wyskoczyć z wychudłej, pomarszczonej szyi. Wreszcie odstawił kubek.
— Chodź bliżej — powiedział, robiąc ruch głową. Pochyliłem się. Milczał jeszcze przez chwilę. Kiedy w końcu przemówił, jego głos zabrzmiał niemal normalnie:
— Cywilizacja rozwinięta… typu technologicznego. Starsza od naszej o jakieś pół miliona lat. Robiłem pomiary, zanim… — urwał. Odwrócił wzrok i mówił dalej:
— Łączność podprogowa. Mają… mają… — zaciął się.
— Daj spokój — powiedziałem. — Wiem, co mają. Widziałem.