Выбрать главу

Automat zabrzęczał cichym, przerywanym sygnałem, wyrzucił na ekran rozwiązanie wybranego wariantu i umilkł. Chwilę wpatrywałem się w zapis. Mocny, harmonijny wzór. Jak ostatni akord symfonii. Jeden z tych, za jakie każdy średniowieczny matematyk zapisałby duszę diabłu.

Wyłączyłem komputer i odwróciłem się z fotelem.

— Lecisz na Trzecią — stwierdził raczej, niż zapytał Krosvitz.

— Kto ci powiedział?

— Thorns. Kilka minut temu…

Umilkł. Odczekałem chwilę, po czym spytałem:

— Lecę. O co chodzi?

— Po Ustera?

— Powiedzmy, że po Ustera. Masz coś przeciwko temu? — sam się zdziwiłem, ile zniecierpliwienia zabrzmiało w moim głosie.

Potrząsnął głową.

— A co będzie z nami?

— Nic — rzuciłem. — Poczekacie tu na orbicie dwadzieścia dni. Ani minuty dłużej. Jeżeli do tego czasu nie wrócę, weźmiecie kurs na Lunę.

Przybliżył się o krok. Stał teraz tuż nade mną, tak, że chcąc spojrzeć mu w oczy, musiałem zadzierać głowę.

— Siadaj — powiedziałem.

Nie poruszył się. Milczał tak długo, że zaczęło mnie to już naprawdę drażnić. Wreszcie oświadczył:

— Polecę z tobą.

— Nie.

Skinął głową, jakby się tego spodziewał. Odwrócił się, zrobił kilka kroków, następnie znowu przystanął i utkwił we mnie wzrok. Nie był wzburzony.

— Ja czekałem na tę chwilę — powiedział spokojnie. — Sześć lat. Miałem zadanie. Nie wykonałem go. Byłem razem z Usterem. Jeśli ktoś ma prawo…

— Ja też otrzymałem zadanie — przerwałem. — I jak dotychczas nie idzie mi najgorzej.

Przyjął to bez protestu. Wiedziałem, o co mu chodzi. Ale obydwaj mieliśmy własne rachunki. A poza wszystkim, byłem tu w końcu dowódcą.

Główny cel ekipy został osiągnięty. I to bez względu na to, czy uda mi się odnaleźć Ustera, czy nie. Po jednym facecie z Korpusu nikt nie zapłacze się na śmierć. Tak już jest.

Jeszcze tylko jedno zostało do zrobienia: pouczenie mieszkańców trzeciej planety Alfy, że z ludźmi należy postępować przyzwoicie. Można ich nie kochać. Ale w takim razie, trzeba ich się bać.

To prawda, że Krosvitz ma prawo uczestniczyć w tym ostatnim akcie pierwszego wypadu człowieka w rejon obcej cywilizacji. Mimo to postanowiłem, że będzie inaczej. Nie zmienię programu automatów celowniczych, zanim sam nie dotknę stopą ich macierzystej planety. Nie obejrzę z bliska tych miast wyrastających z kwietników. Nie zrobię wszystkiego, aby wyciągnąć stamtąd Ustera. Co do tego ostatniego, nie próbowałem w siebie wmawiać, że chodzi o naszą dawną przyjaźń. To znaczy, tylko o nią. A jednak była to moja i wyłącznie moja sprawa.

Wstałem i podszedłem do Krosvitza.

— Mamy dwudziestu sześciu ludzi na „Proximie” — powiedziałem pojednawczym tonem. — Z tego dwudziestu czterech w hibernatorach. Wiesz, w jakim są stanie. Ktoś musi być przy nich. Zostanie Snagg. Riva weźmie „Urana” i jeden ze statków satelitarnych. Najprawdopodobniej „Merkurego”. Ty będziesz się musiał przesiąść na „Heliosa”. Nie można zdalnie pilotować całej eskadry. Masz jeszcze coś do powiedzenia?

Dobrą chwilę milczał, wpatrując się we mnie nic nie mówiącym wzrokiem, w końcu wzruszył ramionami.

— Mam. Ale sam wiesz, że to niczego nie zmieni.

Odwrócił się na pięcie i wyszedł z kabiny. Odprowadziłem go spojrzeniem. Nie uwierzył. Oczywiście. Na jego miejscu zachowałbym się zapewne podobnie. I nic dziwnego. Byliśmy tacy sami. Bliżsi sobie niż bracia bliźniacy. O jednym tylko nie wiedział. Że kiedyś, wiele lat temu, w kręgu psychotronu centrali, dokonałem wiwisekcji na automatycznej korekturze homeostazy. Zepsułem sobie idealną równowagę ducha. Po to, żeby zachować pamięć czegoś, co nie mieściło się w kategoriach już nie tylko regulaminu inforpolu, ale i sposobu myślenia każdego z tysiąca jego członków: uczucia.

Dokładnie dwie godziny po tej rozmowie, która niczego nie wyjaśniła, bo nie mogła wyjaśnić, byłem gotów. Energetyczne grodzie „Heliosa” i „Proximy” wypełniał świeży zapas lantanowców, wystarczający dla lotu do Budorusa i z powrotem. To „z powrotem” nie wchodziło, rzecz jasna, w rachubę.

Wszystko było już omówione. Tak jak zapowiedziałem Krosvitzowi, mieli czekać tutaj, na granicy obszaru Alfy, nad globem nie większym od Plutona i równie mało przytulnym, dwadzieścia dni. Termin aż nadto długi, biorąc pod uwagę przyspieszenia, osiągane przez zespół napędowy „Kwarka”, rakiety bojowej, przeznaczonej w zasadzie do lotów bezzałogowych. Zostawiłem sobie trzy dni na penetrację powierzchni planety. Zresztą nawet gdybym się z jakichś powodów zasiedział dłużej, mogłem sam wrócić do bazy. Rezerwy energetyczne statków satelitarnych były praktycznie niewyczerpane. Tyle że bite sześć lat miałbym spędzić w zaimprowizowanym fotelu, przed pulpitem nawigacyjnym. Na pokładzie „Kwarka” nie było hibernatora. Ani nawet umywalni. Przeniosłem tylko z „Heliosa” jeden syntetyzator koncentratów odżywczych.

Nie żegnałem się z nikim. Siedząc już w kabinie pilota, umieszczonej w samym niemal dziobie, tuż za wylotem głównego miotacza, połączyłem się z „Proximą”.

— Baza potwierdza odbiór meldunku o starcie z drugiego satelity Trzeciej — oświadczył Snagg. — Hiss pyta, czy przetrzepiesz im skórę.

— Komu?

Zaśmiał się, po czym powiedział:

— Nie poznaję ich. Opublikowali komunikat z naszymi nazwiskami.

— Uściskaj ich ode mnie — rzuciłem. — Powiedz, że się popłakałem. A przy okazji spytaj, co zrobią z tym pięknym pomnikiem na Evereście? Melduj — dodałem szybko.

Podał mi jeszcze raz apogeum równikowej orbity, na jaką wyszły wszystkie statki. Tachdar nie wykazywał śladu obecności w rejonie Dziewiątej jakichkolwiek sztucznych obiektów. Promieniowanie w normie.

— Obejmujesz dowództwo, Snagg. Schodzę z orbity — powiedziałem, uruchamiając generatory głównego ciągu.

— Tak, Al — jego głos brzmiał nadal czysto i mocno, pomimo charakterystycznego organowego akordu, jaki wypełnił nie wytłumioną kabinę. — Thorns cię pozdrawia.

— Dziękuję — mruknąłem. Powiedział jeszcze coś, czego nie dosłyszałem. Po chwili znowu. Tak, jakby rozmawiał z kimś trzecim.

— Ann również — oświadczył wreszcie. — Prosi, żebyś na siebie uważał. Nie znam nic bardziej pożytecznego niż dobre rady. Nie wiem doprawdy, co bym bez nich zrobił.

* * *

Dobra, sprawna rakieta. Ale człowiek był w niej intruzem. Statek dawał to poznać każdym kolejnym manewrem. Przez najbliższe minuty miałem okazję doświadczyć wszystkiego, co musieli znosić piloci pierwszych statków księżycowych. Przeciążenia jak na poligonie, pod koniec ostatniego kursu. Wgniotło mnie w fotel, na klatce piersiowej spoczął dwustukilowy ciężar, zmętniałbym wzrokiem nie ogarniałem wskazań czujników, nie było mowy o doprowadzeniu do końca jakiejkolwiek myśli poza jedną: żeby się to raz nareszcie skończyło. Potrzymało mnie tak dobre dziesięć minut. Inna rzecz, że startowałem niemal pionowo, jak z powierzchni lądu. I jednym ciągiem, bez najkrótszej chociażby aklimatyzacji etapowej, wszedłem w szybkość podróżną. Zwykle unika się tego w obszarze układu planetarnego. Pełno tam zawsze meteorów, odprysków starych planet i satelitów, jakichś zabłąkanych asteroidów. I chociaż okolice Alfy były pod tym względem bez porównania czystsze niż sąsiedztwo naszego słońca, wolałem nie ryzykować. Wyszedłem wysmukłą parabolą z płaszczyzny ekliptyki, dokładnie tak, jak przewidziałem w programie lotu. Neuromat „Kwarka” działał bez zarzutu.

Czwartego dnia osiągnąłem cel pierwszego etapu. Znowu doświadczyłem pionierskich rozkoszy, tym razem w związku z pracą hamownic. Na orbitę wszedłem jak po sznurku. Wyłączyłem silniki i przeprowadziłem pomiary. Przede wszystkim wysłałem dwie sondy. Minęło trzydzieści minut, później godzina, a automat w dalszym ciągu rejestrował ich meldunki. Ale też glob, nad którym zawisłem na wysokości stu dziewięćdziesięciu tysięcy metrów, nie był satelitą Trzeciej. Nie był również planetą. Wybrałem pierwszy księżyc Czwartej. Głównie dlatego, że jak wskazywały pomiary i tak w okresie najbliższych stuleci miał wejść w strefę Roche’a. Dawało to pewność, że nie instalowali na nim baz załogowych, najwyżej jakieś radiolatarnie czy automatyczne instrumenty badawcze.