Pobyłem na orbicie tak długo, ile było trzeba, aby nabrać pewności, że ich stacje sygnałowe zdążyły mnie wyśledzić i przekazać mieszkańcom systemu wiadomość o powrocie jednej z ziemskich rakiet. Potem zająłem się miotaczem.
Nie był to duży glob. Mniej więcej sześćdziesiąt razy mniejszy od Luny. I znacznie starszy. Ale kiedy, odszedłszy na bezpieczną odległość, wystrzeliłem w niego cały jednorazowy zapas energetyczny wszystkich akceleratorów „Kwarka”, myślałem, że jestem świadkiem wybuchu supernowej. Martwy od milionów lat, wysuszony do cna, pozbawiony nawet kraterów satelita przypomniał sobie wieki gwiazdowej świetności. Rozgorzał jak słońce w straszliwych wybuchach plazmowej protuberancji, powiększając swoją objętość niemal dziesięciokrotnie. Piękna śmierć. I szybka. W ciągu najbliższych nie lat, ale dni rozpadnie się jak zeschły, wypalony owoc, zdobiąc macierzystą planetę barwnym, jeśli patrzeć z odległości milionów kilometrów, pierścieniem krystalicznych okruchów.
Nie czekając na to, w dosłownym znaczeniu, uwieńczenie własnego dzieła zniszczenia, przesłałem krótki meldunek Snaggowi i wziąłem bezpośredni kurs na Trzecią. Jak dotąd, wszystko przebiegało zgodnie z planem.
Zostali uprzedzeni. Jeżeli nie chcą, aby ich planetę razem ze wszystkim, co na niej stworzyli, spotkał ten sam los, co martwego satelitę Czwartej, powinni być grzeczni. Skąd mieli wiedzieć, gdzie kończą się możliwości przybyszów. Nie znali antymaterii. To wydawało się pewne. Inaczej dawno już uporaliby się z nami. Prędko i higienicznie.
Obraz oglądany w ekranie czołowym rozmazał się, pokryła go barwna, popękana mozaika. Tak wygląda przelot płomieni tryskających z hamownic. Wprasowany w twardy fotel, na pół przytomny, pierwszy raz w kabinie pozbawionej automatów wyrównawczych i pierwszy raz po przeszło sześcioletniej przerwie wchodziłem w atmosferę.
Granat firmamentu spłowiał i roztopił się w słonecznej bieli, ale zanim to nastąpiło, gwiazdy zaczęły filować. Pierwszy sygnał, że nie jest się już w próżni. Pode mną rozpostarł się dywan chmur jak powierzchnia mlecznego jeziora lekko zmarszczona od wiatru. Ułamek sekundy i ich strzępy, nagle rozpłomienione, przeleciały wzdłuż iluminatorów.
Teraz, na jedno mgnienie, uderzyłem dyszami głównego ciągu.
Zaraz potem zmieniłem napęd na chemiczny. „Kwark” ciężkim łukiem wyrwał się z lotu koszącego i przeorawszy niższe warstwy obłoków wszedł w niemal poziomy ślizg.
Srebrzystą łuską lśniła powierzchnia oceanu. W oddali zarysowała się regularna, aż zbyt regularna linia brzegu. Już byłem nad nią. Szybkość lotu wciąż jeszcze za duża dla jakichkolwiek bezpośrednich obserwacji. Pomimo to przybliżyłem i powiększyłem obraz na bocznym ekranie. Szczyty, przełęcze, niteczki rzek i nagle pierzchające obrzeża dolin przewalały się barwnymi pasami. Góry pociemniały, po czym raptem zapadły w głąb. Otwarła się nieobjęta wzrokiem równina. Leciałem prosto na wschód, wzdłuż równoleżnika, odpowiadającego mniej więcej ziemskiemu zwrotnikowi Koziorożca. Ponownie wpadłem w noc. Przez najkrótsze mgnienie, tam gdzie planeta wygasała wąskim, jakby narzuconym na powierzchnię pasem cienia, wypatrzyłem mrowisko drobniutkich świateł. Wyglądało z góry jak jedna lampka, przykryta miniaturową siatką na motyle. Nie inaczej przedstawiają się ziemskie miasta na nocnej półkuli, kiedy podchodzi się do lądowania. Potem, już w zupełnym mroku, który bezskutecznie usiłowały rozproszyć tarcze dwóch księżyców, dających w sumie mniej światła niż nasza Luna, kilkakrotnie jeszcze mignęły mi podobne skupiska świetlików. Ale postanowiłem już, że będę lądował przy tym pierwszym, tam gdzie teraz jest świt, zaraz za linią gór odgradzających brązową miedzą rozległą równinę od przymorza.
Kiedy promienie słońca ponownie trafiły w soczewki iluminatorów i przestrzeliły ekrany, znajdowałem się na wysokości nie przekraczającej dwunastu tysięcy metrów. Minąwszy brzeg oceanu poszedłem w dół, aby przemknąwszy nad czubami górskiego pasma uderzyć pionowym słupem w niebo. Bezbłędnie. „Kwark” znieruchomiał, zawisł jak wyrzucona w powietrze wieża, ziejąc ogniem otwartych dysz rufowych prosto w niewielką kotlinę, pośrodku której widniały wypiętrzenia smukłych zabudowań.
Schodziłem spokojnie, nie przyspieszając, jakbym dawał pokaz pilotażu. Ściany kabiny jęczały, obudziło się w nich wibrujące granie, z wytłumieniem stanowczo nie było najlepiej, ale mimo to w pewnej chwili uderzyła mnie nagle niezwykła cisza. Chwilę wytężałem słuch, wreszcie zrozumiałem. Niepojęte dla ziemskich komputerów sygnały nadajników, jakimi posługiwali się mieszkańcy układu Alfy, sygnały, do których przywykliśmy tak, że żaden z nas już ich w gruncie rzeczy nie słyszał, urwały się jak nożem uciął. Wiedzą — przemknęło mi przez myśl. Tak jakbym potrzebował i tego jeszcze sprawdzianu. Ogłosili ciszę radiową. Dokładnie tak samo postępujemy w naszych bazach planetarnych lub satelitarnych, kiedy grozi niebezpieczeństwo i kiedy cały eter czeka na jeden jedyny sygnał alarmu lub komunikat odwołujący pogotowie.
Lądowałem. W ekranach widziałem już wyraźnie czarne smugi, rozbiegające się z miejsca trafionego odrzutem. Jeszcze jedna, ostatnia korekta wprowadzona przez zespoły kierunkowe neuromatu, tak nieznaczna, że ktoś mniej obyty z lotami nie byłby w stanie niczego zauważyć i z hukiem plazmowego huraganu zmieszał się dźwięk, zawsze przyjazny: zgrzyt wypuszczanych z kadłuba kratownic z ogromnymi teleskopowymi amortyzatorami. Wszystkie ekrany zasnuły się w jednej chwili kłębami ognia i dymu, grunt był tuż, niemal fizycznie czułem, jak drży, darty strumieniem gazów, wreszcie nadszedł ten jeden cios, krótki, pewny, jak uderzenie ołowianej kuli padającej na piasek. Stałem.
Natychmiast, nie spuszczając oka z okienek wskaźników, z palcami lewej dłoni zawieszonymi nad kontaktami, wysłałem kod Snaggowi. Odbierze, jak dobrze pójdzie, za kilkanaście minut. Ale nie pozwoliłem mu potwierdzać odbioru. Nie chciałem ani na sekundę tracić z pola widzenia tego, co działo się tutaj.
Na razie jednak nie działo się nic. Chmura wzniecona przez odrzut siadającej rakiety opadała szybciej, niż mogłem przypuszczać. Ekrany przecierały się z każdą chwilą, błysnął najpierw skrawek nieba, błękit, czysty, bez żadnych domieszek, potem ukazały się chmury, wreszcie pod nimi zalśniły promienie słoneczne, odbite od szczytów strzelistych, powleczonych jakby barwnym szkliwem budowli. Mogłem sobie postawić niezłą notę. Siadłem mniej więcej półtora kilometra od pierwszych konstrukcji miasta.
Znałem to miasto. Może nie to. Takie miasto.
Taka sama kwiecista łąka. Bez śladu linii przesyłowych, torów i dróg. Ścieląca się do stóp olbrzymich, odwróconych stożków lub owalnych, lecz niesłychanie wydłużonych wież, opasana niskimi górami, jakby związanymi promieniście z wierzchołkami napowietrznych konstrukcji. Po mistrzowsku wkomponowano to miasto w krajobraz. Łąka, dokładnie tak jak na obrazie wyświetlonym nam wówczas w podziemiach, przemykała pod nim, opływała punktowe podstawy budowli i biegała szerokim prześwitem dalej, nie tracąc nic ze swojej soczystej bujności i świeżości kolorów.